niedziela, 28 lutego 2016

Niedzielnie

Za oknem cieplutko, świeci słońce, nawet zakwitł nam jakiś kwiatek (moim zdaniem to jakiś mlecz, ale P twierdzi, że to jest coś innego, coś bardziej "rasowego".


Jakoś słabo przechodzi dziewczynkom, zwłaszcza Marysi. Jutro wybieramy się na wizytę kontrolną.
Druga przespana noc za nami, więc niby poprawa jest, ale jakoś chyba nie tak jak powinno po tych kilku dniach.
A dziś na przykład obudziłam się, w sypialni półmrok bo zasłonięte rolety, więc trudno nawet stwierdzić, czy to świt, czy dzień już w pełni, ale nasłuchuję: słychać rozmowę dziewczynek i w tle dźwięki bajki i pokasływania Marysi. Okazało się, że godzina już prawie dziewiąta a Dziewczynki obudziły się, wzięły sobie po jednym telefonie, włączyły sobie bajki, zjadły po cukierku, których nieopacznie zapomniałam schować i bawiły się same. W sumie to miły poranek, nawet nie mogłam się złościć o wzięcie telefonów i zjedzenie tych dwóch czekoladek, mogło by im wejść w nawyk, zwłaszcza w niedzielę.

piątek, 26 lutego 2016

Ojej...

Ojej, mówię Wam jakie trudne dni mamy.
Marysia antybiotyku brać nie chce, nie dziwię się jej bo jest okropnie niesmaczny.
Nie chce jeść, nie chce spać ani w dzień ani w nocy (w ulotce wymienione jako częste działania uboczne), chodzi tylko i się tuli, albo płacze, cud jakiś jak się zabawi na chwilę.
Chodzę jak zombi, nic nie mogę zrobić więc na wszystko pozwalam.
Stokrocia za to jest super pomocna, właśnie obrała włoszczyznę do rosołu.
Nic nie czytam, jak czytam, jak Marysia zobaczy telefon to dopiero jest ryk:(
W dodatku ja też zaczynam kasłać.
Oby do wiosny( tja u nas dziś rano Mrozek i śnieg polatywał), choć mam nadzieję, że choróbsko szybciej nas opuści.

środa, 24 lutego 2016

Telegram

Dzieci chore. Stop.
Siedzimy na swoim Pipidówku. Stop.
Dziś drugi raz do lekarza. Stop.
Internet prawie nie działa. Stop.
Jak coś to pisać: e-mail, sms lub na fb. Stop.

piątek, 19 lutego 2016

weekend za pasem

Nic nie czytam, nigdzie nie bywam. Od trzech dni zakopana jestem w papierach i końca nie widać:( nie mogę napisać o co chodzi, ale aż się prosi!
Nie wierzcie specjalistom od papierologii!
Każde zdanie sprawdzajcie sami po trzy razy!
O żesz  ku$^%^&$^%&!!!!!
Udanego weekendu!

Dopisek:
I jeszcze jakby tego było mało, to zapomniałam zamówić ekogroszek i od jutra nie mamy czym palić....

środa, 17 lutego 2016

Urodziny

Wczoraj Stokrocia dostała zaproszenie na urodziny koleżanki z przedszkola Julki, przyjecie z Sali Zabaw.
Niby nic, niby takie to teraz normalne, popularne, ale jakoś tak mi dziwnie. No bo jak to po pierwsze to jak to już przyjęcia urodzinowe u kolegów?! Przecież oni jeszcze nie mają pięciu lat nawet? Ale że jak to już pięć lat mija, kiedy? Naprawdę już PIĘĆ? Po drugie to ja tej dziewczynki nie kojarzę nawet z wyglądu:( Widocznie nie przyprowadzamy dzieci na tą samą godzinę, nie widujemy się na parkingu, korytarzu,  nie jest to też ulubiona koleżanka Stokroci, bo ulubioną "świętą trójcę" znam dość dobrze, Ale Stokrocia twierdzi, że Julka jest fajna, że ją lubi, że Julka też lubi kucyki, nawet opowiada mi jak wygląda, tylko że co z tego, nie kojarzę i już:(
I po trzecie- Sala Zabaw. Niby z jednej strony wiadomo nie wszyscy mają w mieszkaniu warunki i chęci aby wpuścić gromadkę kilku czy kilkunastu rozbrykanych przedszkolaków i zapewnić im jeszcze atrakcje na jakiś czas. Ale z drugiej strony czy przyjecie zaproszenia na takie przyjęcie nie zobowiązuje nas do przygotowania podobnej imprezki na urodziny Stokroci? Szczerze powiedziawszy nie zastanawiałam się jeszcze nad tym, wszak urodziny ma dopiero w październiku, jakoś myślałam, że do przyjęć urodzinowych mamy jeszcze duuużo czasu, a nawet jak już będą to będą w gronie najbliższych przyjaciół, i może raczej w domu...?
Tyle, że teraz też do mnie dociera, że jak w domu? Czy któreś z rodziców będzie chciało wieźć pięciolatka na urodziny prawie 40km?
Czy dzieci muszą tak szybko dorastać?
Kiedyś to wszystko było jakieś takie prostsze:
 Kiedy ja chodziłam do szkoły nikt o żadnych przyjęciach urodzinowych nie słyszał.  Dorośli mieli swoje imieniny, przyjeżdżała rodzinka, dzieciaki bawiły się w jednym pokoju, rodzice w drugim.
Na urodziny czy imieniny dzieci co najwyżej pojawiali się kuzyni w podobnym wieku, jak już byliśmy nieco starsi.
Imieniny obchodziłam w maju i zawsze marzyło mi się "przyjecie" imieninowe w ogrodzie, bo właśnie wtedy prześlicznym białym kwiatem okryta była śliwka rosnąca obok domu;)
A pierwsze prawdziwe przyjecie urodzinowe, na które zaprosić mogłam kolegów i koleżanki to była osiemnastka...

poniedziałek, 15 lutego 2016

Na pewno luty?

Czy aby na pewno jest jeszcze luty, a nie marzec?
Wczorajsze zdjęcia z ogródka:
 
 

Tulipany albo narcyzy

Leszczyna

Krokusy, dużo krokusów


 Śpioszki/ panie młode/ nie wiem jak to się fachowo nazywa, takie śliczne drobne kwiatuszki, które zamykają się na noc/na deszcz

 
 
Jak nic wiosna idzie...

piątek, 12 lutego 2016

Jak nie ma o czym to o kocie;)

O czym tu pisać? Samochód mechanik oddał. Nie potłukł nawet, ani paliwa nie wyjeździł.
W urzędzie rano byłam: miło i przyjaźnie, wszystko załatwiłam nie ma nawet na co ponarzekać;-P
A to wrzucę zdjęcie kota, a co!




Chyba wiosna idzie bo zaczął uszczelniać okna z drugiej strony;)

czwartek, 11 lutego 2016

O aucie i o Marysi

Zaledwie wróciliśmy z weekendowego wyjazdu (360km w jedną stronę -właśnie sprawdziłam)  a auto zaczęło mieć humory: stuka, puka, nierówno "chodzi", obroty mu skaczą, piszczy jakiś pasek. Ma wyczucie.
 Oddałam na przegląd, niech specjalista obada co i jak.
A ja musiałam przesiąść się do mojego starego, wysłużonego "maluszka".
I tu ukłony dla niego, bo stał chyba ze dwa miesiące bezczynnie, w te mrozy nie odpalany nawet i bez dachu nad głową i wczoraj odpalił jakby nigdy nic!
Tylko Marysia się awanturuje, bo to sobie płyt z piosenkami nie włączymy i słuchać możemy jedynie radia. Wczoraj z tej awantury aż zasnęła w drodze.
A pozostając przy Marysi:
Że to straszny łobuz i mała pocieszka pisałam już wiele razy.
Ostatnio trzeba pilnować przed nią szafek kuchennych, nauczyła się otwirać- zablokować nie ma jak bo uchwyty wpuszczane, więc otwiera mały brzdąc i wyjmuje wszystko. Kapelusze z miseczek to norma, ale ostatnio wpadła na lepszy pomysł: z miseczek do jedzenia zrobiła sobie ... buty.


Miłego dnia dla wszystkich:)

PS. Na bukowym zagadka...

środa, 10 lutego 2016

Gdy emocje już opadną....

Lubię się cieszyć sukcesami swoich znajomych.
Dziwna jestem, prawda?
Bo z czego tu się cieszyć?
A ja się cieszę!
Kiedy K. pochwaliła się, że znalazła pracę, kiedy A. opisuje mi, że w końcu i ona znalazła chyba swoją drugą połówkę, kiedy K pisze, że gwiazdkowy prezent sprawił jej mnóstwo radości, a I przesyła mi co jakiś czas zdjęcia swoich uroczych córeczek, a kolejna A. dzieli się wiadomościami o swojej ciąży, O. lada dzień zostanie mamą, a ja przez cały ten czas towarzyszę jej mailowo i smsowo bo dzielą nas setki km. Długo bym jeszcze mogła wymieniać, ale tak jest: cieszę się radością innych i martwię się ich smutkami.

Kiedy Asia zaczęła pisać książkę, nie wiem czy wszyscy w nią wierzyli.
Ja od początku wiedziałam, że jej się uda i od początku ją o tym zapewniałam. Ciesze się, że uwierzyła w siebie i swój talent, cieszę się że się odważyła i ogromną radość sprawiło mi towarzyszenie jej w tej drodze od samiutkiego początku!
Kiedy Asia wysłała książkę do wydawnictwa już wiedziałam, że kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym osobiście będę mogła jej pogratulować. I już wtedy wiedziałam, że nie chciałabym być w tym sama. Chyba równie mocno jak Asia o książce, tak ja marzyłam o zrobieniu jej niespodzianki.
Wiele razy wyobrażałam sobie jej minę, kiedy nas zobaczy!
Udało się! Udało się zebrać najwspanialsze, najwierniejsze czytelniczki! Udało się zorganizować miejsce i czas. I najważniejsze, że do samego końca udało się to wszystko utrzymać w tajemnicy!
Dziękuję Wam dziewczyny jeszcze raz, że chciało Wam się przyjechać taki szmat drogi, że chciało Wam się robić te sałatki i inne przekąski,  i biegać z kubkami po schodach! I Waszym mężom, którzy dzielnie opiekowali się dziećmi, nie tylko swoimi własnymi.

A Asi dziękuję za napisanie tak wspaniałej książki, przy której nie można się nudzić, która wciąga od pierwszej linijki i nie pozwala odejść dalej niż do kuchni po kawę;) i to tylko po to aby skończyć się zbyt szybko. "
... i że ci nie odpuszczę..." polecam z całego serca, nie z powodów że bardzo lubię Autorkę, ale z powodu, że książka podbiła moje serce:)

"i że ci nie odpuszczę..."


PS.
Tu prośba do wszystkich piszących blogi, a jeszcze bardziej do zostawiających na blogach tylko swoje komentarze- zdaję sobie sprawę z tego, że chcecie zostać anonimowi, ale gdyby był jakiś adres mailowy, lub jakaś inna możliwość kontaktu nasze grono mogło by wyglądać inaczej! Choć widywałam na co dzień Wasze komentarze, choć widziałam, że z Autorką łączy Was bliska znajomość nie mogłam w żaden sposób Was powiadomić i zapytać czy przypadkiem nie chcecie się włączyć...

poniedziałek, 8 lutego 2016

O przyjaźni...


Przyznaję, nie wiem jak ubrać w słowa to, co chce powiedzieć.
Do tej pory uważałam się za nieco dziwną osobę, bo więcej przyjaciół mam w świecie wirtualnym (dokładniej rzecz biorąc blogowym) niż realnym. I bałam się przyznać do tego sama przed sobą, bo jak to tak? Coś na pewno nie jest ze mną w porządku.
Przeprowadzałam się wiele razy. W rodzinnej miejscowości miałam przyjaciółki „od serca”. Najpierw kuzynkę, w którą od najmłodszych lat rozumiałyśmy się bez słów, miałyśmy zawsze wspólne tematy i tajemnice. Przyjaźń się posypała, gdy ona związała się z bratem mojego ówczesnego męża.  Po latach próbowałyśmy jakoś to posklejać, ale już nigdy nie było tak jak dawniej, już się nigdy  tak nie rozumiałyśmy, coś się skończyło bezpowrotnie.
Później w pracy poznałam dwie dziewczyny, z którymi szybko złapałam wspólny język i pewnie przyjaźń by trwała nadal gdyby nie to, ze los rzucił mnie o te kilkadziesiąt kilometrów dalej. Niby powiedzieć sobie możemy o wszystkim, niby zawsze możemy liczyć na radę, opinię, czy po prostu wysłuchanie. Niby zawsze do siebie możemy zadzwonić, napisać, przyjechać i tylko niestety jeśli działa to tylko w jedną stronę, jeśli dla kogoś  pokonanie tych kilkudziesięciu kilometrów choć raz na te kilka lat jest problemem nie do przejścia, to cóż, chyba przyjaźń należałoby zastąpić innym słowem…
Kolejną wieloletnią przyjaciółką była kuzynka mojego byłego męża. Dlaczego piszę była? Dogadywałyśmy się swego czasu świetnie,  na godzinę przed jej ślubem mąż postanowił, że nie jednak ni pójdziemy i koniec. Obraziła się śmiertelnie, nie pozwoliła się nawet wytłumaczyć. Dopiero kilka lat po moim rozwodzie spotkana przypadkiem wysłuchała. Połączył nas wspólny problem, nie mogę napisać jaki, ale wierzcie mi to było szaleństwo, które się udało.  Po kilku kolejnych latach „przywróconej przyjaźni” połączył nas kolejny wspólny problem- i my i oni  zaczęliśmy myślec o zakupie domu.  Godziny wiszenia na telefonach, wałkowania wspólnego tematu. My zrobiliśmy to ciut wcześniej, kiedy już się wprowadziliśmy i oni znaleźli wreszcie ten swój upragniony dom. Znów godziny rozmów, wymiany doświadczeń zarówno jeśli chodzi o formalności zakupowe jak i o rodzaje materiałów, sposoby remontów. Brak czasu na odwiedzenie nas, bo tyle spraw związanych z zakupem, później cały czas pochłaniał remont. Godzinne rozmowy na tematy około remontowe kilka razy w tygodniu. Na tę pierwszą kawę u nas ciągle czasu brak. Jak kupimy, to wtedy. Jak zaczniemy remont to wtedy. Jak się wprowadzimy to wtedy.  Później nie tylko na przyjazd, ale i na rozmowy czasu zabrakło.  I na oddzwonienie też. Nie będę się upraszać na siłę przecież, ale trochę mi przykro, tak po prostu po ludzku przykro, że jak trzeba było zapytać jakie mamy doświadczenia z ekipą hydrauliczną, czy poradzić się na temat sposobu izolacji podłóg to telefon nie stygł, a teraz uparcie milczy. Nie wiem nawet czy już się przeprowadzili czy nie…
Przeprowadzałam się wiele razy,  za każdym razem wiedząc, że to nie jest jeszcze moje „miejsce docelowe”, nie szukałam wiec na siłę choćby koleżanki, a chyba nawet wręcz przeciwnie świadomie nie chciałam nikogo angażować, wiedząc, że kiedy znów przyjdzie mi szukać nowego miejsca na ziemi, to z całą pewnością znajomość nie przetrwa próby czasu i odległości.
Pewnie, że wprowadzając się do swojego domu marzyłam, że w nowym najbliższym otoczeniu odnajdę jakąś pokrewną duszę, że znajdę kogoś takiego, jaka Ania z Zielonego Wzgórza – Dianę. ; Niestety rzeczywistość nieco odbiega od marzeń, a nawet rzec by można że odbiega zdecydowanie: Diany jak nie widać tak nie widać, a ja choć nie mam aż tak wielkiej  potrzeby gadania co Ania, to jednak czasem i ja potrzebuję rozmowy  z kimś bliskim (oczywiście, że przede wszystkim rozmawiam z Połówką, ale czasem Połówka nie wystarczy). Może kiedyś i w śród moich sąsiadów znajdzie się ktoś z kim się tak dobrze zrozumiemy… kiedyś.
Kilka lat temu pewną część mojego życia przeniosłam na blog. W pewnym stopniu wynikało to  właśnie z tego braku realnej przyjaciółki do rozmowy, wspólnej kawy, wspólnych tematów, śmiechu i płaczu. Zaczynając nie miałam pojęcia, że w tym niby nie realnym świecie można znaleźć prawdziwą przyjaźń, ale dziś mogę to śmiało powiedzieć. Jest kilka osób szczególnie mi bliskich, takich o których wiem, że absolutnie wszystko mogę im powiedzieć, że zawsze mogę na nie liczyć i że nie przeraza ich to, ze mieszkają kilkaset kilometrów ode mnie. Tak jestem pewna, ze gdyby była taka potrzeba to wsiądą w autobus, samochód czy pociąg i przyjadą. Tak, one też wiedzą, ze mogą dzwonić o trzeciej nad ranem a ja nie odrzucę połączenia. Nie, nie ma to znaczenia, że nie wpadną do mnie wieczorem na kawę, bo tak naprawdę wpadają codziennie. Notka do porannej kawy i już wiadomo co słychać. Sms lub telefon jeśli coś pilnego trzeba powiedzieć.
Pewnie, że wolałabym, żeby mieszkały tuż za płotem, ale nie ma tego złego: zawsze to większa motywacja, żeby zjeździć kraj wzdłuż i w szerz.
Dziękuję Wam dziewczyny, że jesteście, że lubicie mówić i potraficie słuchać, że nie boicie się powiedzieć tego, co trzeba i kiedy trzeba, że nie przeraża Was odległość, że jesteście zawsze wtedy kiedy Was potrzebuję!

wtorek, 2 lutego 2016

i po kolędzie...

W ubiegłym tygodniu wizytę księdza miałam. Pierwszy raz byłam sama, pierwszy raz tutaj. w ubiegłym roku akurat w czasie wizyty remont domu był n etapie "surowy otwarty", więc siłą rzeczy księdza nie było jak przyjąć.
W tym roku migać się nie zamierzałam.
Pierwsze spotkanie "oko w oko" z naszym proboszczem wspominam dosyć chłodno, ksiądz zrobił na mnie raczej mało pozytywne wrażenie, i po wizycie nie spodziewałam się, że zmienię nagle zdanie.
Cała wizyta trwała zaledwie kilka minut, wszystko odbyło się tak szybko, że zanim zdążyłam się zorientować ksiądz był już przy furtce.
Z relacji sąsiadów wynikało, ze powinien być ok 14, dobrze, ze zdążyłam się jakoś ogarnąć ze wszystkim bo o 12.30 już ode mnie wyszedł.
I zmieniłam o nim zdanie. Zupełnie.
Przez ten krótki czas zamieniliśmy zaledwie kilka zdań, ale były to słowa, których zupełnie się nie spodziewałam usłyszeć od księdza, zwłaszcza tego księdza.
I nie chciał wziąć koperty, ostatecznie wziął, ale najpierw się upewnił, czy na pewno bardziej od niego tych pieniędzy nie potrzebujemy.