wtorek, 27 września 2016

Wycieczka....

I znów pojechała....
Tym razem wycieczka do ZOO. Już któryś raz jesienią przedszkole przyłącza się do akcji zbierania żołędzi KLIK. Uzbierali wszystkie pojemniki, tak na oko pewnie ze 150-200kg.
Już od tygodnia się nastawiała na wyjazd, dziś wstała rano bez żadnych protestów, ubrała się grymaszenia, nawet śniadania nie chciała tylko oby szybciej pojechać do przedszkola, i żeby się nie spóźnić. Dziś nie widziałam autobusu, nie wiem czy był sprawdzany przez policję (tak jak ostatnio).
Jutro zebranie, będzie można temat poruszyć.
Martwię się, jak zawsze, ale to chyba normalne?
Niepokoję się jak dojadą, czy mają pasy w autobusie....

poniedziałek, 26 września 2016

Codziennik...

Weekend, weekend i po weekendzie, że pozwolę sobie zacząć tak "filozoficznie".
Tym razem żadnych wycieczek nie uskutecznialiśmy.
Za to intensywnie myślimy o wycieczce w październiku i spotkaniu z niesamowitymi ludźmi, ale tym na razie ciiii, żeby nie zapeszyć.
Sobota upłynęła nam na robieniu zakupów/sprzątaniu (he kiedyś w końcu trzeba sprzątać)/zajmowaniu się ogródkiem, aż od tych zajęć nikomu się obiadu nie chciało zrobić, co poskutkowało odwiedzinami w sprawdzonej restauracji celem spożycia czegoś smacznego i podanego pod ns, tudzież wyhasania się młodzieży na nie-swoich zabawkach, bo przecież nie od dziś wiadomo, że swoje własne, choćby bardziej interesujące i bezpieczne -obiektywnie rzecz biorąc, zawsze przegrają z tymi które są może i bardziej wysłużone, może mniej bezpieczne, a czasem szczebelka, czy też oparcia brakuje, ale jednak nie swoje więc tak czy siak są bardziej pożądane.
Już nawet kiedyś miałam wszem i wobec polecić ten lokal, bo jedzenie i obsługę, a nawet ceny  mają tam niezgorsze, ale już drugi raz się rozczarowałam zachowaniem -podejrzewam, że właścicieli, bądź kimś blisko z nimi zaprzyjaźnionym, bo nie wydaje mi się, żeby takie rzeczy uchodziły gościom- i obiecuję, że jeśli powtórzy się to po raz trzeci zamieszczę opinię wraz ze zdjęciami, nazwą, linkiem i co tam jeszcze znajdę nie patrząc na sentymenty.
Raz nam się zdarzyło tego roku, kiedy jedliśmy obiad w ogrodzie, tuż obok placu zabaw wysypanego piaskiem, gdzie zarówno w piasku jak i na stojących tam zabawkach bawiły się dzieci (nie tylko nasze) przyszła pani z psem. Nic przeciwko psom nie mam, ale uważam, że właścicielka powinna mieć na psa oko i po pierwsze nie pozwolić mu na plac zabaw wchodzić, a miejsca do biegania miał dużo po za placem. Piesek był duży, typu "wilk",  wiadomo dorosły się może przestraszyć, a co dopiero dziecko, ale to jeszcze nic, na nikogo się nie rzucił, nikogo nawet nie obwąchiwał. 
Nie był na smyczy, pani usiadła z telefonem na ławeczce a tymczasem piesek pobiegł na plac zabaw i załatwił swoje sprawy w piaskownicy. Właścicielka nie zareagowała od razu, nie "przegoniła" pieska, dopiero jak zrobił co miał zrobić, pani poszła po nim posprzątać a i to chyba tylko pod precją kilku par oczu wymownie spoglądających na nią..
Przemilczeliśmy, dłuższy czas nie zaglądaliśmy tam.
Teraz placyk został ogrodzony płotkiem, tylko ktoś zapomniał zamontować furtkę.
Tym razem piesek biegał bez właściciela. Co prawda raczej schodził wszystkim z drogi, no ale to nie jest jakiś tam sobie maleńki dupelek, czy też inny jajnik, tylko pies większy od zwyczajnego 2 czy 3 latka! 
Wchodził sobie do piaskownicy kiedy chciał, co prawda tym razem zamiast w piaskownicy to siusiał pod drzewkiem obok stolików....(szczęśliwie z dala od naszego) no ale kto psu zwróci uwagę? 
Ech...
Wczoraj za to dom pełen gości. 
Pogoda dopisała, aż żal było, że nie ma gdzie usiąść na zewnątrz. Dzieciaki pobrykały, frajdę miały strasząc żaby, które jak tylko człowiek się zbliża z pluskiem wskakują do wody i obserwują wystawiając oczy nad powierzchnię. Przy okazji zaobserwowaliśmy ogromne szerszenie przylatujące nad przekwitłe słoneczniki, co skończyło się wyrokiem na nie. 
Na słoneczniki, nie na szerszenie.
Zachwyt za to wzbudziły wśród przyjezdnych truskawki, które wciąż owocują i ciągle mają nowe kwiaty, więc pewnie aż do mrozów będzie sobie można truskawkowe zachcianki zaspokajać.
Za to wieczorem i gorąca herbata i ogień w kominku a nawet i świeczki nastrojowo zapłonęły, co niewątpliwie oznacza, że jesień nadeszła, nie ma na to rady...

piątek, 23 września 2016

Codziennik

Przytłoczyło mnie nieco życie pozablogowe, czyli właściwe;-)
Tyle się działo w ostatnich dniach, że nie wiem jaki jest dzień tygodnia i co było naprawdę, a co być może tylko mi się śniło.
Na razie zapowiada się trochę spokoju, zwłaszcza z imprezami. Może to i lepiej, bo właściwie od końca wakacji to jakiś maraton był, wiecie to przesada żeby na jedne urodziny aż trzy rożne torty kupować. I tak Klarki był najlepszy ze wszystkich ostatnio jedzonych.
 A teraz na tapecie nocnik, a właściwie to próba (na razie bezowocna) udomowienia tego dzikiego stwora.
Jedno jest pewne: tak często mytej podłogi to nigdy nie mieliśmy.
Idę, bo "wyngiel przywieźli", poznosić trzeba.

Bardziej nie o urodzinach.

Młodsza córka miała urodziny kilka dni temu. 
Wiadomo: Jest cudna! I gada, gada, gada, gada...

Pamiętam ten czas dwa lata temu: był niedzielny poranek, świeciło słońce, ostatnie letnie promienie. 
Starsza córka została u dziadków, Asterix odstawił mnie na izbę przyjęć i wrócił do swoich obowiązków.
Jechaliśmy do szpitala spokojni, umówiona zaufana położna, ta która towarzyszyła i pierwszej córce w przyjściu na świat, wspaniała pani Magda.
Ten sam szpital, ta sama sala, te same pytania, wszystko już znałam, wiedziałam, że o wszystko mogę zapytać, że na pewno chcą i dla mnie i dla dziecka jak najlepiej. 
Było miło, choć był moment, kiedy aparatura zaczęła przeciągle piszczeć, a w kilkanaście sekund kilkuosobowa załoga zmaterializowała się na sali, mimo to żartowaliśmy z lekarzami jeszcze na stole operacyjnym. Słyszałam uspokajające słowa, wiedziałam, że mogę spokojnie oddać życie swoje i Małej w ich ręce, nie bałam się, no może tylko tego, że jak spadnę s tego wąskiego stołu, to dźwig jakiś będą musieli wezwać (nie spadłam ;-p).
Żadna trauma, wspaniałe przeżycie, ból pooperacyjny szybko minął, dziś wspominam całe zdarzenie naprawdę z radością. I na brak więzi z dziećmi, tak z jedną jak i z drugą narzekać nie mogę.
Mogę zatem powiedzieć, że jestem Szczęściarą!
Polecam lekturę: 

wtorek, 20 września 2016

Bo dzieci trzeba wychowywać, a nie po bufetach prowadzać!

No i wyjdzie, że ciągle narzekam, ale ja nie z narzekania piszę, bo jakoś szczególnie mnie to nie wzruszyło, nie zabolało, ani nie rozzłościło. Ot, było i tyle. Na kogoś musiało trafić.

Ranek, hotelowe śniadanie.
Jakieś niedopracowane szczegóły, nie pytają o nr pokoju, w zasadzie każdy z ulicy może sobie wejść i zjeść. Mały wybór, jejecznicy zabrakło, pieczywa zabrakło, parówki tylko zostały, wędlin jeszcze nie przyniesiono (no chyba, że nie przewidziano?) stolików w porównaniu do ilości gości, cięgle ktoś czeka aż gdzieś się miejsce zwolni, ale i tak trzeba zjeść, bo przecież o 8 rano na mieście się nic nie zje, no chyba że bułkę, to już może jednak poczekać, tu chociaż kawa gorąca jest.
Siedzimy, jemy.
Śniadanie trwa długo, no bo jednak same parówki i kawałek chleba na pięć osób to trochę mało, czekamy aż podadzą jajecznicę. Najpierw trzeba nakarmić młode dziecko, starsze jedzą same, wróć najmłodsze też je samo, aby gdyby się dało nakarmić byłoby o wiele szybciej.  Zjadły dzieci, jemy my.
Kiedyś bezdzietna koleżanka zapytała mnie z wielkim zdziwieniem i pretensją: ale jak to to ty nie możesz zjeść razem z dziećmi?! To, że siedzę razem z dziećmi przy stole i nazywamy to wspólnym posiłkiem, nie oznacza jeszcze że jednocześnie da się zjeść, na razie się nie da. To znaczy kolację często tak jadamy, ale to co innego, po kolacji ubrania do pralki, a dziecko do wanny. Śniadanie przed wyjściem do ludzi raczej nadzorujemy, jeśli chodzi o młodsze oczywiście, starsze je bez problemu, ale do brzegu.
Po pewnym czasie wchodzi  para, tak na oko, nic nikomu nie wypominając, w wieku moich rodziców. Nie mają miejsca, wszystkie stoliki zajęte.
Muszą czekać.
Po maskach wnioskuję, że chyba zbyt dobrze nie spali, no chyba że to nie maski, tylko stały wyraz twarzy.
Współczuję.
Ciężko musi być, kiedy człowiek oczy otwiera z pretensją do świata, o czym szybko przyjdzie mi się przekonać.
Zwalnia się stolik przy drzwiach. Para siada.
Paniusia obok idzie po śniadanie. Pan siedzi, aby im stolika ktoś nie podsiadł, przechodzi obok naszego stolika, odsuwając sobie z drogi krzesełko dla dzieci, z którego przed chwilą wyszła najmłodsza, choć Paniusia wcale nie musi tedy iść, bo ma wystarczająco dużo miejsca do przejścia. Zgrzytam zębami, ale nie gryzę.
Jeszcze.
Paniusia wraca, idzie Paniuś. Paniuś nie trąca krzesła.
Dzieci mają już dosyć, najpierw czekały na jedzenie, teraz czekają, aż my coś przełkniemy. Zaczynają się nudzić. Dwie starsze zaczynają chodzić po sali, cicho, zaczynają biegać dookoła słupa na środku sali. Najmłodsza wraca jeszcze do stołu i woła picia, siada na rzeczonym krzesełku, pije, po czym wyjada  resztę naszej jajecznicy.
Pech chce, że my jeszcze kawę chcielibyśmy dopić jeszcze.
Najmłodsza wraca na podłogę i idzie ganiać za starszymi, zaczynają trochę popiskiwać, śmiać się zbyt głośno. Trwa to może jakieś dwie minuty, przełykamy tę kawę w pośpiechu, ale Paniuś odwraca się z miną obrażonego  królewicza :
-My tu chcielibyśmy w spokoju zjeść śniadanie.
Uśmiecham się przyjaźnie i mówię:
-Przepraszam, już zaraz kończymy i wychodzimy.- i to był błąd. Nie wiem czy uśmiech czy obietnica rychłego opuszczenia miejsca publicznego tak Pana rozwścieczyły, ale koniecznie chciał podyskutować na temat wychowania dzieci.
-No i dobrze i proszę uciszyć te dzieci (nic sobie nie dam uciąć, ale chyba nawet powiedział dzieciory) natychmiast!
Paniusia nic się nie odzywała tylko coś szeptała bezgłośnie do Pancia i oczami przewracała, nie wiem, może coś jej wpadło? a może jakiegoś pająka na suficie wypatrzyła? a może flirtowała do swego towarzysza?
-Proszę Pana, za moment kończymy i wychodzimy- z pomocą przyszedł mi Asterix.- proszę dać spokój dzieciom.
No i tu Paniuś się niemal zapowietrzył:
-Bo dzieci to trzeba WYCHOWYWAĆ! A nie żeby tak biegały. Zjeść w spokoju nie można.
-Proszę pana, chyba pan trochę jednak przesadza, przecież to małe nie ma jeszcze dwóch lat nawet.
-Dwóch lat nie ma? Nawet PÓŁROCZNE można wychować, ale to trzeba   WYCHOWYWAĆ. I KULTURY potrzeba.
-O właśnie proszę Pana, kultury, zdecydowanie kultury potrzeba. Miłego dnia życzymy.- skwitowałam, wzięliśmy dzieci i wyszliśmy.

Znacie nas i nasze dzieci i wiecie dobrze, że nie mogły aż tak być aż tak nieznośne...

wtorek, 13 września 2016

I po co przychodzi i zawraca głowę?

-Dzień dobry- jestem umówiona do pani doktor na 15.00.
-Dzień dobry, proszę sobie usiąść, pani doktor jeszcze nie ma.
-No dobrze, a może jak już tu jestem to chciałabym umówić córkę na bilans dwulatka.
-A do kogo pani chce do doktor F czy do doktor S?
-A to ja jeszcze nie wiem, bo do tej pory miałam przyjemność poznać tylko jedną panią doktor a tej drugiej na oczy nawet nie widziałam, ale dziś będzie ta druga pani doktor, pani S, tak?
-Tak.
-To ja może po wizycie się umówię, wtedy już będę miała jakiś pogląd do kogo bym chciała. (O pani F można poczytać TU.)
-Dobrze, to proszę sobie poczekać, zaraz pewnie pani doktor będzie.
15.05 nie ma.
15.10 nie ma.
Po chwili wchodzi starsza pani z zacietrzewioną miną, odburkuje coś pod nosem, być może dzień dobry, ale minę ma jak by mówiła: spieprzaj dziadu.
Albo babo.
Znika za drzwiami.
Po chwili w cichej poczekalni rozlega się echo jej słów.
-Parasolkę zgubiłam, no nie wiem jak to się mogło stać. Nie ma nigdzie.- głos pełen pretensji rozbija się po ścianach.
-Może pani doktor w samochodzie zostawiła.- próbuje podpowiedzieć drugi głos.
-Nie zostawiłam w żadnym samochodzie, nie ma i już. Była zawsze a dzisiaj nie ma.
-No to może w domu?-głos dalej próbuje
-Przecież jej nie wyjmowałam.
-A może pani doktor gdzieś była z tym parasolem? Może tam został?
-Nigdzie nie byłam.-coraz bardziej oburzony głos pierwszy
-Może w banku? Urzędzie? Bibliotece?-podpowiada usłużnie głos drugi.
-W banku byłam, ale parasolki nie brałam.
-Może jednak pani wzięła ze sobą, i gdzieś tam została?
-No mówię przecież, że nie brałam, zawsze była w samochodzie a dzisiaj  nie ma.
Dodam tylko, że na zewnątrz co najmniej od tygodnia temperatura około trzydziestu stopni i nawet kropli deszczu nie było, tego dnia temperatura miejscami osiągała nawet 33 stopnie...
-No jak mogła zginąć? Cały dom obszukałam, cały samochód, no nie ma i już.
-Tutaj też pani nie zostawiła, nie ma nigdzie.-zrezygnowany głos drugi już chyba nie ma pomysłów na odpowiedzi.
-Ale ja tak mogła zginąć?
Już miałam wejść i zapytać czy dzwonić na policje, aby zgłosić zaginięcie, kiedy nagle zza drzwi usłyszałam: wejść! 
Nie byłam pewna czy to do mnie, ale z drugiej strony nikogo po za panią w rejestracji, panią doktor S i mną nie było. Nawet wydawało mi się, że te kolorowe miśki wyrysowane na ścianach jakby gdzieś się pochowały. Wchodzę.
Witam się kolejny raz i wyłuszczam sprawę, z jaką przyszłam. Ale co mi pani tu będzie opowiadać wyniki poproszę, dokumentację.
-Przepraszam bardzo, ale nie mam, ostatnio pani doktor wpisywała wszystko do karty, nie wiedziałam że znów mam to wszystko przynieść.
-No bez papierów przyszła, no i co ja mam zrobić?- narzeka przerzucając zawartość koperty z nazwiskiem. 
-Ja przepraszam, ale chodzi o drugą córkę.
-Co?
-O drugą córkę chodzi, pani ma kartę nie tego dziecka co trzeba.
-Jak nie tego? Nazwisko?
- Ixowa...
-No to się zgadza.
-No nie zgadza. Córki są dwie, dziś przyszłam w sprawie Młodszej, a pani ma kartę Starszej.
-Ja wiem co mam, obie są w jednej kopercie, przecież nikt nie będzie w oddzielnych kopertach tego trzymał.
Po chwili:
-Tu nic nie ma w tej karcie! Ja tu nic nie mam wpisane! Pusto, o proszę- zademonstrowała puste strony w z wszycie (do karty dołączany jest w tej przychodni taki zeszyt, w którym lekarz spisuje wszelkie wizyty, zalecenia, komentarze i rysuje biegające ludziki, kiedy mu się nudzi itp.)
-Jak nic nie ma, jestem pewna, że pani doktor pisała na poprzedniej wizycie.
-Ja tam nie wiem pisała czy nie, tu nic nie mam napisane. O pusto! widzi pani, nic nie ma- odpowiedziała z triumfem po raz kolejny machając mi przed nosem zeszytem.
-No jak nie ma, musi być przecież- zaryzykowałam stwierdzenie tego, co przy poprzedniej wizycie widziałam na własne oczy, jak lekarka pisała  w tej karcie, co znikopisy mają czy jak?!
-W ogóle to na wizycie żadnej też pani nie była, bo tu nic nie ma napisane.
Zdębiałam.
-No to może to jest jednak karta nie tego dziecka?- zaryzykowałam kolejny raz
-Jak nie tego, nazwisko się zgadza? Zgadza! Zdzisia, jak wy tu piszecie, pani mówi, że była na jakiejś wizycie a ja tu NIC nie mam!
Przybiegła Zdzisia, wzięła zeszyt z ręki pani doktor, otworzyła na pierwszej stronie i pokazała, że jednak coś tam jest napisane.
-No jak piszecie? Jak?!  Kartka mi się skleiła.- przeprosiła uprzejmie  pani doktor
Czyta, wygląda na to, że  rzeczywiście wszystko jest.
Ufff, myślę sobie teraz to już będzie z górki.
-Ja nie wiem po co pani mi w ogóle z tym głowę zawraca?
Wdech-wydech
Wdech-wydech
-Bo na poprzedniej wizycie pani doktor powiedziała, że inaczej nie może tego napisać, mam przyjść na wizytę po dwóch tygodniach i koniec.
-Jak nie może? Co nie może, pierwsze słyszę, że tak nie może. Zdzisia, ty słyszałaś coś takiego!
-Ja tam nie wiem pani doktor, czy tak można czy nie. takie miałam zalecenie, minęły dwa tygodnie więc przyszłam.
-I jeszcze z jakiegoś końca świata pani jest! Gdzie to jest ta cała A. gdzie pani mieszka?
-Tak jak jest napisane w karcie.-odpowiadam nieco poirytowana kolejnym wymyślonym problemem.
-To gdzie to jest?
-Koło miasta X.
-To z takiego końca świata, jak to? po co tutaj? to bliżej pani przychodni nie ma?!
-Pani doktor, a jakie to ma znaczenie gdzie mieszkam? Razem z dziećmi wybrałam tę przychodnię, dzieci są tu zapisane, mnie jest tu wygodnie przyjeżdżać, więc  w czym widzi Pani problem? Jakie znaczenie ma to, gdzie ja mieszkam.- bo już się we mnie zaczynało gotować, dobrze że nie noszę w torebce siekiery, jak Klarka, bo mogłoby być trudno się powstrzymać przed użyciem, muszę ją odpytać przy najbliższej okazji jak ona nad tym panuje, a może nie panuje?.
-No bo po co pani taki kawał jeździ?
-Bo kurwa lubię sobie pojeździć! 
-Bo moje dzieci chodzą tu niedaleko do żłobka, przedszkola, a ja mam tu pracę. - Szkoda, że zginęła jej ta parasolka, upał nie upał, jakby tu gdzieś stała byłaby jak znalazł, zamiast siekiery!
Pomruczała coś jeszcze niezrozumiałego pod nosem, popisała coś.
-Z tą kartką tu obok, do Zdzisi.
Poszłam więc do Zdzisi, Zdzisia trochę bardziej uprzejma, i chyba nawet szczerze chciała pomóc. Po chwili dostałam polecenie zaczekania na zewnątrz. Znów zza drzwi dało się słyszeć fragmenty dyskusji, nieco bardziej przytłumione, ale słyszalne, aż miałam nieodpartą chęć powiedzieć donośnie: tu wszystko słychać cholery jedne!
Po chwili wyszła pani Zdzisia podając mi to, po co przyszłam.
Od progu jeszcze zawrócił mnie głos doktorowej:
-A tak w kwestii formalnej, to ta mała ma nogę złamaną, tak? (wow, doczytała w karcie, pełna podziwu jestem, Fanfary jakieś należałoby odebrać, ale akurat nie miałam na czym) 
-No tak- odpowiadam niepewnie- bo nie wiadomo w jakim celu pyta.
-A jak to się stało?- już w myślach widzę jak bierze telefon i dzwoni po jakieś służby interwencyjne
-W żłobku wchodziła na zjeżdżalnię, omsknęła jej się nóżka ze stopnia, spadła i kość w stopie pękła.
-A to w żłobku było?
-Tak w żłobku- oddycham z ulgą, widzę że ta wyimaginowana słuchawka wysuwa się z jej dłoni 
- To co oni w tym żłobku dzieci nie pilnują?-oburzenie pani doktor stawało się coraz większe.
-Dlaczego nie pilnują? Pilnują, ale to dzieci przecież są.  Żywe. Biegają, wchodzą na zjeżdżalnie, na huśtawki, każde przecież może spaść, jak to dzieci.
-Ale żeby w takim żłobku na zjeżdżalnie dzieciom pozwalać wchodzić!?!
Wierzcie mi, to było autentyczne zdziwienie,  niedowierzanie i  oburzenie! Jak oni mogą w żłobku pozwalać się dzieciom bawić?!

Ja tam nie wiem, ale wolałam nie dopytywać, tak na wszelki wypadek, jaki jest pogląd pani doktor na kwestię opieki nad dziećmi w żłobkach, ale obawiam się, że coś w stylu: powiązać i pozamykać, i jeszcze zakneblować, żeby nie gadały, nie płakały i krzywdy sobie nie zrobiły.

Na bilans oczywiście się nie umówiłam, no bo wybrać doktor F czy doktor S?

Jak by tak polecieć dowcipem politycznym: Nie chcę brzydko mówić, ale to wybór między dżumą a cholerą. 

wtorek, 6 września 2016

O Zamku i duchu Ludmiły, czyli kolejna wycieczka...

Jestem w kropce, bo chciałam Wam pokazać zamek, a raczej to co z niego zostało, ale nie wiem jak ugryźć temat. Owszem, mogłabym wstawić zdjęcia, przytoczyć najbardziej popularną legendę i cześć, ale to zupełnie nie odda ducha miejsca, mogłabym się zagłębić w historie ale ani trochę nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, a już opisać to w sposób interesujący dla Czytelnika to dopiero nie lada  wyzwanie! Zwłaszcza z uwagi na fakt jak dla mnie za mało tych szczegółów historycznych jest - tych dostępnych dla zwykłych ludzi- i nie wiem czy ja nie mogę dotrzeć do bardziej sensownych źródeł, czy jakoś do tej pory nie jest to temat specjalnie zgłębiony przez ekspertów, tak czy siak niewiadomych jest wiele.  Mimo to odejmę wyzwanie zainteresowania Czytelnika obiektem, ale uprzedzam, będzie długo, a mowa będzie o Zamku Książąt Mazowieckich w Rawie (a jakże) Mazowieckiej.


Plan zamku, kreskowaniem zaznaczono
 wieżę i ganki, czerwone to fragmenty murów,
bez koloru pozostały  fundamenty
Wiadomo, że zamek powstał w XIV wieku (1397 r. - najstarsza oficjalna wzmianka w dokumentach o zamku ) , ale nie jest wiadomo kto był jego fundatorem (najprawdopodobniej Ziemowit III lub IV). 
Nie wiadomo też jak zamek tak na prawdę wyglądał – zniszczony został już w roku 1507, niebawem  został odbudowany przy czym przystosowano go do obrony przed artylerią, a w 1562 roku stał się miejscem przechowywania skarbu kwarcianego, czyli środków przeznaczonych na utrzymanie wojska kwarcianego, który to skarb zdaje się przydał miastu niezbyt przyjemną łatkę: „skarb rawski” czyli synonim niewypłacalnego, pustego skarbca.
W 1655 roku  zamek znów uległ zniszczeniu, podczas najazdu Szwedów i nigdy już nie został w pełni odbudowany. 
Kolejny raz Szwedzi uderzyli na miasto i zamek w roku 1702, a pod koniec XVIII wieku z polecenia zaborcy pruskiego zamek zaczęto 
rozbierać. 
Próba rekonstrukcji wg. J. Pałygi rok 1966
Po utworzeniu Księstwa Warszawskiego, w którego skład wchodziła Rawa, rozbiórkę wstrzymano, jednak z zamku została właściwie już tylko wieża.  
W połowie wieku XIX do dewastacji zamku przyczynia się również natura- w wieżę trafia piorun niszcząc jej górne partie.

Zarówno I jak i II wojna światowa niemal kompletnie niszczą miasto, a pozostałości po zamku coraz bardziej popadają w rujnację.







Pocztówka z Rawy datowana na 1915 rok.



Zamek przed II wojną światową:



Fotografia z 1932 roku- zamek przed rekonstrukcją. 


Zdjęcia pochodzą ze strony: http://www.rawianie.pl
 
Po drugiej wojnie (brak informacji kiedy rozpoczęto) przeprowadzono prace archeologiczne których rezultatem było odsłonięcie fundamentów wieży bramnej pałacu książęcego oraz murów obwodowych. O ważniejszych wynikach tych badań poczytać można na planszach umieszczonych w wieży, poniżej mały fragment:


 W wyniku prac przeprowadzonych w latach 1954-58 zrekonstruowano wieżę główną oraz przylegający do niej narożnik murów z zadaszonym drewnianym gankiem straży.  
Trudno się nawet dziwić, że tak małe miasto jak Rawa nie mogło sobie (finansowo) pozwolić na większą część rekonstrukcji zamku. 
Obecnie można wdrapać się na wieżę zamkową, skąd widać panoramę (częściowo, od strony miasta dość szczelnie zakrytą drzewami), w trzech salach można poczytać o historii zamku i miasta, można wyjść na zadaszony ganek straży, i pospacerować po murach, które w niektórych miejscach są tylko fundamentami w innych wznoszą się ok 3 metrów nad ziemię. Teren jest zadbany i monitorowany, obok znajduje się boisko miejscowego klubu sportowego (bodajże RKS Mazovia), a  koncerty  i inne imprezy miejskie często odbywają się właśnie na placu zamkowym.
Zamek ma też swojego ducha,  Białą Damę która czasem przechadza się po nim, ale o tym za chwilę, najpierw zapraszam do obejrzenia zdjęć:


Tak dziś prezentuje się rawska ruina:

Od strony wejścia do wieży.
Na drugim planie kościół OO Pasjonistów.

Ganek straży:


I widok z góry na fragmenty murów:



I na panoramę: 

Czy widać, że nie widać?


Sale muzealne wewnątrz wieży:




Jeśli o Białej Damie mowa, to tu na jednym ujęciu coś tam zamajaczyło…



Otóż o zamku w Rawie krąży legenda, opisana przez kronikarza Jana z Czarnkowa (który to podobno nie był przychylny Ziemowitowi, dlatego nie wiadomo ile prawdy jest w tej legendzie, a ile osobistej niechęci):

KsiążęSiemowit III, po śmierci swojej pierwszej żony, poślubiłksiężniczkę ziembicką - Ludmiłę. Przez pewien czas małżonkowie żyli w zgodzie, żona powiła mu dwóch synów, którzy jednak zmarli jako dzieci. Później jednak książę zaczął podejrzewać Ludmiłęo niewierność, utwierdzały go w tym przekonaniu podszepty siostry i jej syna. Wtrąciłwięc żonę, która spodziewała się kolejnego dziecka, do wieży zamkowej i wziąłna tortury dwórki z jej otoczenia. Mimo że nikt nie potwierdziłjego podejrzeń, kilka tygodni po porodzie, opanowany zazdrościąkazał udusić Ludmiłę a jej rzekomego kochanka włóczyćza końmi a następnie powiesić(aczkolwiek wątpićnależy, ż epo włóczeniu końmi coś jeszcze z biedaka zostało, co by siępowiesić dało). Dziecko nazwane Henrykiem książę czyli też sługa jakiś, oddał pierwszej napotkanej kobiecie mieszkającej pod Rawą. Dowiedziała sięo tym krewna księcia - księżna Małgorzata żona Kaźka Szczecińskiego. Rozkazała ona porwać dziecko i wychowywała je na swoim dworze. Gdy Henryk dorósł zaprowadziła go na dwór jego wyrodnego ojca. Ten ujrzawszy uderzające podobieństwo dziecka do siebie uznał go za swojego syna i otoczył wielką miłością. Nakazał go kształcić  i obdarzył ziemią płocką i łęczycką, chcąw ten sposób odkupić swoje winy. 

Jest jeszcze taka "legenda do legendy”:
Kilka wieków później William Shakespeare napisał dramat "Zimowa opowieść", którego treść jest uderzająco podobna do przedstawionej tu powiastki. jednak akcja rozgrywa się na Sycylii a dzieckiem jest dziewczynka. Przypuszcza się że dzieło powstało na podstawie powieści Roberta Greena z XVI w. a ten oparł się na legendzie rawskiej.

Jeszcze inna legenda związana z zamkiem mówi o tajemniczym echu, w którym odbijały się dawno wypowiedziane w jego murach słowa. Różne są wersje co do treści tych słów, jedni uważają że to wyznanie księżnej Ludmiły posądzonej o zdradę przed swoim spowiednikiem, inni że zaszyfrowane zaklęcia pozwalające odkryć miejsce ukrycia skarbów zamkowych. Tak  czy inaczej wchodząc na zamkową wieżę słyszeć co i raz można faktycznie echo czy to kroków własnych czy też wołań Ludmiły, to już sobie samemu należy odpowiedzieć….


I jeszcze ostatnie ujęcie zamku:

Zgadnie ktoś, czemu służy ta część budowli, którą zaznaczyłam?


Podsumowanie:

Czy warto odwiedzić Rawę Mazowiecką i Zamek?
Na temat samego miasta nie napisałam tu właściwie nic, ale może kiedyś, kto wie, zwłaszcza, ze ostatnio interesuje mnie ta jego mroczna strona, o której nikt mówić nie chce, ale jeśli chodzi o wizytę i w mieście i w Zamku to polecam taką wycieczkę  na jeden dzień, "gdzieś, kiedyś, przy okazji" większej podróży (dogodne położenie pomiędzy Łodzią a Warszawą, idealny dojazd zarówno z S8 jak i E72) . 
Rawa Mazowiecka jest niewielkim miastem.
Miejsca, które mógłby by być atrakcyjne dla turystów nie są zbyt dogodnie, w stosunku do siebie położone, więc trzeba albo mieć swoje auto, albo przygotować się na dłuższe spacerowanie, komunikacji miejskiej na razie nie ma. 
Wizyta na zamku zajmie około godziny, obok zamku jest Restauracja „Pod Basztą”, niestety nie wiem nic na temat kuchni jaką tam serwują, więc zachęcać nie będę, jedynie informuję, że jest:



Około 5 minut spacerkiem od zamku znajduje się Muzeum Ziemi Rawskiej, Muzeum na FB, może tu bardziej aktualnie będzie,  niestety w niedziele jest nieczynne, wiec nie udało mi się odwiedzić. Przespacerować można się również do kościoła Ojców Pasjonistów,  położonego tuż obok zamku,  oraz do kościoła NMP  i klasztoru Jezuitów powstałego w   1613 roku ( w którym to nauki pobierał niejaki Jan Chryzostom Pasek).
Naprzeciwko tego kościoła znajduje się ratusz miejski, kilka lat temu doprowadzony do przyzwoitego stanu, jednak sam rynek w tym miejscu nie działa jako rynek- to znaczy sprawę w urzędzie miejskim można tu załatwić, zakupy książek lub AGD zrobić, ale kawy się tu raczej nie napijecie, co najwyżej można kupić lody z okienka, a na kawę trzeba iść kilka ulic dalej. 
Za kościołem NMP rozciąga się park z rzeką Rawką i malowniczym drewnianym mostkiem, a idąc wzdłuż Rawki można dojść nad miejski Zalew Tatar, gdzie można się zrelaksować na rowerkach wodnych, pospacerować po lesie, poćwiczyć na urządzeniach sportowych rozmieszczonych gęsto, skorzystać ze ścieżek rowerowych oplatających cały zalew dookoła, czy w końcu wybrać się na wodne szaleństwa do miejscowego Aqua-przybytku. 
Gdyby komuś zostało jeszcze trochę czasu można odwiedzić przepiękny drewniany kościółek niedaleko od Rawy, ale to już zupełnie inna historia….

poniedziałek, 5 września 2016

Doczekałam się...

Nie wierzyłam, że tego lata jeszcze coś mnie może zaskoczyć, a tu proszę: doczekałam się  i lilia jednak rozkwitła. I wygląda na to, że nie tylko ja na nią czekałam, a byłam pewna, ze żaby na liściach liliowych to tylko w bajkach przesiadują;-)
Tym sposobem lato mogę uznać za zakończone, jestem usatysfakcjonowana i czekam już, ze spokojem, na złotą jesień.




PS Dzieje się dużo, ale: a to brak czasu, a to brak serca:-(
 zerówkę zaczęłyśmy?! wierzycie, bo ja jeszcze nie!
zajęcia rysunkowe w najbliższych planach, gitara, i jeszcze zaległy wyjazd nadmorski mamy nadzieję we wrześniu uskutecznić....