Przyjechałam po dziewczynki w czwartek do żłobka/przedszkola, a tu obie zapłakane, łzy jak grochy i koncert na pół miasta.
Starsza córka płakała, bo Iga, starsza koleżanka kazała jej przejść po belce, a ona nie chce, bo się boi, ale przecież Iga jej kazała i w ogóle tragedia.
Iga jest z najstarszych rocznikowo dzieci, od września idzie do pierwszej klasy, ale póki co w przedszkolu to jest „ktoś”, wiadomo starsze dzieci wśród młodszych kolegów mają uznanie tylko dlatego, że są starsze, mają posłuch, są wzorem, nie koniecznie niestety dobrym wzorem, ale młodsi naśladują ich niemal we wszystkim i wiele zrobią aby tylko ci starsi zechcieli przyjąć ich do grona swoich kolegów (albo raczej poddanych), stąd też płacz Starszej rozumiem, bo to dla maluchów strasznie ważne, żeby zyskać akceptację, zwłaszcza jeśli jest to ktoś według niego ważny.
A że ona od zawsze boi się ryzykować, więc próba zaproponowana przez Igę była dla niej nie do przejścia. Iga tłumaczyła się, z eto taki konkurs miał być, na wszelki wypadek wolałam nie dociekać na co ten konkurs, a później jeszcze okazało się, że Iga ogłosiła też wszem i wobec, że ta dziewczynka będzie jej najlepszą koleżanką, która przyniesie jej najładniejszy prezent na pożegnanie przedszkola- jejku czemu te dzieci tak szybko tracą swoją dziecięcą niewinność i bezinteresowność?! na szczęście chyba Starsze dziecko zrozumiało, że nie w prezentach tkwi sedno "ulubioności", ale to się okaże z czasem.
Dla odmiany Młodsze dziecko nigdy nie miało problemu z zastanawianiem się czy da radę przejść po jakiejś desce, belce, drabinie, schodach, czy nagle łóżko się nie skończy i nie pozostanie tylko sfrunięcie z brzdękiem na podłogę, bo wszak machać nie ma czym, aby lądowanie odbyło się bez huku. Tym razem postanowiła wejść na zjeżdżalnię, podobno najmniejszą ze wszystkich- podobno, bo nie widziałam sytuacji- przystosowaną dla maluchów i tak jej się niefortunnie nóżka zsunęła, że spadła i to tuż przed moim przyjściem (też podobno). Skończyło się wielkim płaczem i nie możnością stawania na tej nóżce, nic nie spuchło, nic się nie zasiniło, i nie wiadomo było czy to stłuczenie, czy jednak coś więcej.
Wróciliśmy do domu.
Tego popołudnia na naszym podwórku stanęła osobista zjeżdżalnia dziewczynek, jednak Młodszej nie dane już było zjechać, bo jednak mimo odpoczynku na nóżkę ciągle nie mogła stanąć.
Szybka decyzja: najbliższy SOR w szpitalu powiatowym.
Niestety na miejscu poradzono nam jechać jednak do Warszawy, upewniając się kilkukrotnie czy aby na pewno rozumiemy, że nie odmawiają przyjęcia, ale dobrze radzą, bo w Powiatowym nie mają chirurga dziecięcego, a aparat RTG ma akurat awarię, i tylko niepotrzebnie wydłuży to czas, bo chirurg obejrzy i odeśle do Warszawy z braku możliwości podjęcia leczenia.
Oczywiście, że rozumieliśmy.
Nigdy nie miałam podobnych przypadków ani korzystania z SORów z dziećmi, ani osobiście, teraz na przyszłość (oby już nie było potrzeby z tej wiedzy korzystać) będę wiedzieć, że jeśli coś się dzieje z dzieckiem to najpierw należy sprawdzić czy w danym szpitalu jest odpowiedni oddział i dopiero wtedy jechać na właściwy SOR, aby zaoszczędzić i czasu i bólu.
Wybraliśmy więc Szpital, do którego chyba najszybciej nam było dojechać.
Bardzo dzielna była Młodsza, zwłaszcza, że spędziliśmy tam kilka godzin, Starsza w oczekiwaniu też z resztą była bardzo cierpliwa.
Przerażają mnie takie miejsca- wcześniej zupełnie nie miałam takich doświadczeń, dopiero Młodsza córka zapewnia nam takie rozrywki.
Po tym jak trochę pobłądziliśmy i w końcu udało nam się odnaleźć właściwy wjazd i właściwe wejście w środku okazało się, że jest około trzydziestu osób w kolejce bądź do lekarza bądź do rejestracji: jednym słowem tłum!
Okienka do rejestracji dwa, na okienkach informacja, że dzieci do chirurga dziecięcego przyjmowane są w pierwszej kolejności.
Ludzie zdenerwowani, co wcale nie dziwi zważywszy że wszyscy tam z jakąś dolegliwością czekają, a kolejka do rejestracji długa, duszno, gorąco i chyba wszystkich coś boli, na szczęście panie w okienkach czuwają nad tym, aby te matki jednak nie musiały gryźć innych i proszą najpierw z dziećmi, oczywiście w kolejności przyjmowania przez lekarzy nie ma to później większego znaczenia, bo lekarz od dzieci dorosłymi się nie zajmuje i oczywiście to, że w rejestracji jest się pierwszym nie znaczy, że na lekarza nie trzeba czekać,
Dzieci było chyba siedmioro, wiadomo najpierw wywiad, później oczekiwanie na prześwietlenie (tu kolejka i dorosłych i dzieci wspólna), później oczekiwanie aż lekarz będzie miał wgląd do zdjęć, później kolejka do lekarza, a później gipsy, szycia czy co tam komu przysługuje.
Największy płacz był przy robieniu RTG i później przy zakładaniu gipsu, bo jednak okazało się, że kość w śródstopiu złamana.
Do domu dotarliśmy tuz przed północą.
Dwie pierwsze noce były najgorsze, teraz jest już super.
No i trudno było się pogodzić z tym, że kaloszy nie da się założyć;-(
No i trudno było się pogodzić z tym, że kaloszy nie da się założyć;-(
Niesamowite jak dziecko szybko przystosowuje się do nowej rzeczywistości, najpierw oczywiście kazała sobie zdejmować buta, musiałam się posunąć do narysowania kotków, sówek i innych koników, a teraz zasuwa na czworaka tylko huczy, schodzi z łóżka od razu na kolana, z wchodzeniem też nie ma problemów, nie próbuje stawać na gipsie (nie wolno jej), radzi siebie niesamowicie sprawnie ze wszystkim.
A jak boli jak się taką nogą przez sen po głowie dostanie;-P
Tak więc wakacje żegnamy z przytupem, aż się boję, żeby nasze młodsze dziecko nie ustanowiło nowego hasła wakacyjnego: "co to za wakacje bez gipsu".
PS Widzicie jak moje kwiatki odczarowały tamten tydzień: u nas słońce, lato, upał przez cały czas;)