wtorek, 30 sierpnia 2016

Wakacyjne "przygody"

Przyjechałam po dziewczynki w czwartek do żłobka/przedszkola, a tu obie zapłakane, łzy jak grochy i koncert na pół miasta.
Starsza córka płakała, bo Iga, starsza koleżanka kazała jej przejść po belce, a ona nie chce, bo się boi, ale przecież Iga jej kazała i w ogóle tragedia.
Iga jest z najstarszych rocznikowo dzieci, od września idzie do pierwszej klasy, ale póki co w przedszkolu to jest „ktoś”, wiadomo starsze dzieci wśród młodszych kolegów mają uznanie tylko dlatego, że są starsze, mają posłuch, są wzorem, nie koniecznie niestety dobrym wzorem, ale młodsi naśladują ich niemal we wszystkim i wiele zrobią aby tylko ci starsi zechcieli przyjąć ich do grona swoich kolegów (albo raczej poddanych), stąd też płacz Starszej rozumiem, bo to dla maluchów strasznie ważne, żeby zyskać akceptację, zwłaszcza jeśli jest to ktoś według niego ważny.
A że ona od zawsze boi się ryzykować, więc próba zaproponowana przez Igę była dla niej nie do przejścia. Iga tłumaczyła się, z eto taki konkurs miał być, na wszelki wypadek wolałam nie dociekać na co ten konkurs, a później jeszcze okazało się, że Iga ogłosiła też wszem i wobec, że ta dziewczynka będzie jej najlepszą koleżanką, która przyniesie jej najładniejszy prezent na pożegnanie przedszkola- jejku czemu te dzieci tak szybko tracą swoją dziecięcą niewinność i bezinteresowność?! na szczęście chyba Starsze dziecko zrozumiało, że nie w prezentach tkwi sedno "ulubioności", ale to się okaże z czasem.
Dla odmiany Młodsze dziecko nigdy nie miało problemu z zastanawianiem się czy da radę przejść po jakiejś desce, belce, drabinie, schodach, czy nagle łóżko się nie skończy i nie pozostanie tylko sfrunięcie z brzdękiem na podłogę, bo wszak machać nie ma czym, aby lądowanie odbyło się bez huku. Tym razem postanowiła wejść na zjeżdżalnię, podobno najmniejszą ze wszystkich- podobno, bo nie widziałam sytuacji- przystosowaną dla maluchów i tak jej się niefortunnie nóżka zsunęła, że spadła i to tuż przed moim przyjściem (też podobno). Skończyło się wielkim płaczem i nie możnością stawania na tej nóżce, nic nie spuchło, nic się nie zasiniło, i nie wiadomo było czy to stłuczenie, czy jednak coś więcej.
Wróciliśmy do domu.
Tego popołudnia na naszym podwórku stanęła osobista zjeżdżalnia dziewczynek, jednak Młodszej nie dane już było zjechać, bo jednak mimo odpoczynku na nóżkę ciągle nie mogła stanąć.
Szybka decyzja: najbliższy SOR w szpitalu powiatowym. 
Niestety na miejscu poradzono nam jechać jednak do Warszawy, upewniając się kilkukrotnie czy aby na pewno rozumiemy, że nie odmawiają przyjęcia, ale dobrze radzą, bo w Powiatowym nie mają chirurga dziecięcego, a aparat RTG ma akurat awarię, i tylko niepotrzebnie wydłuży to czas, bo chirurg obejrzy i odeśle do Warszawy z braku możliwości podjęcia leczenia. 
Oczywiście, że rozumieliśmy.
Nigdy nie miałam podobnych przypadków ani korzystania z SORów z dziećmi, ani  osobiście, teraz na przyszłość (oby już nie było potrzeby z tej wiedzy korzystać) będę wiedzieć, że jeśli coś się dzieje z dzieckiem to najpierw należy sprawdzić czy w danym szpitalu jest odpowiedni oddział i dopiero wtedy jechać na właściwy SOR, aby zaoszczędzić i czasu i bólu.
Wybraliśmy więc Szpital, do którego chyba najszybciej nam było dojechać.
Bardzo dzielna była Młodsza, zwłaszcza, że spędziliśmy tam kilka godzin, Starsza w oczekiwaniu też z resztą była bardzo cierpliwa.
Przerażają mnie takie miejsca- wcześniej zupełnie nie miałam takich doświadczeń, dopiero Młodsza córka zapewnia nam takie rozrywki. 
Po tym jak trochę pobłądziliśmy i w końcu udało nam się odnaleźć właściwy wjazd i właściwe wejście w środku okazało się, że jest około trzydziestu osób w kolejce bądź do lekarza bądź do rejestracji: jednym słowem tłum!
 Okienka do rejestracji dwa, na okienkach informacja, że dzieci do chirurga dziecięcego przyjmowane są w pierwszej kolejności.
Ludzie zdenerwowani, co wcale nie dziwi zważywszy że wszyscy tam z jakąś dolegliwością czekają, a kolejka do rejestracji długa, duszno, gorąco i chyba wszystkich coś boli, na szczęście panie w okienkach czuwają nad tym, aby te matki jednak nie musiały gryźć innych i proszą najpierw z dziećmi, oczywiście w kolejności przyjmowania przez lekarzy nie ma to później większego znaczenia, bo lekarz od dzieci dorosłymi się nie zajmuje i oczywiście to, że w rejestracji jest się pierwszym nie znaczy, że na lekarza nie trzeba czekać,
Dzieci było chyba siedmioro, wiadomo najpierw wywiad, później oczekiwanie na prześwietlenie (tu kolejka i dorosłych i dzieci wspólna), później oczekiwanie aż lekarz będzie miał wgląd do zdjęć, później kolejka do lekarza, a później gipsy, szycia czy co tam komu przysługuje.
Największy płacz był przy robieniu RTG i później przy zakładaniu gipsu, bo jednak okazało się, że kość w śródstopiu złamana.
Do domu dotarliśmy tuz przed północą.
Dwie pierwsze noce były najgorsze, teraz jest już super.
No i trudno było się pogodzić z tym, że kaloszy nie da się założyć;-(
Niesamowite jak dziecko szybko przystosowuje się do nowej rzeczywistości, najpierw oczywiście kazała sobie zdejmować buta, musiałam się posunąć do narysowania kotków, sówek i innych koników, a teraz zasuwa na czworaka tylko huczy, schodzi z łóżka od razu na kolana, z wchodzeniem też nie ma problemów, nie próbuje stawać na gipsie (nie wolno jej), radzi siebie niesamowicie sprawnie ze wszystkim. 
A jak boli jak się taką nogą przez sen po głowie dostanie;-P
Tak więc wakacje żegnamy z przytupem, aż się boję, żeby nasze młodsze dziecko nie ustanowiło nowego hasła wakacyjnego: "co to za wakacje bez gipsu".


PS Widzicie jak moje kwiatki odczarowały tamten tydzień: u nas słońce, lato, upał przez cały czas;) 


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Rozchmurzyć ten poniedziałek!

Lato chyba jednak zamierza odejść niebawem, niestety wszystko na to wskazuje. 

U nas dziś szaro, buro i ponuro, co po niemal upalnej sobocie nie jest zbyt komfortową sytuacją.
Sobotnie szaleństwa z aparatem w ogródku, tak ku przypomnieniu, że jest jeszcze sierpień, kolorowe i ciepłe lato! 
O!!!!


Wodne coś, ale pojęcia nie mam jak to się nazywa

Chyba już ostatnie w tym sezonie kwitnienie róży

Ukochane mieczyki









Pszczoły też lubią mieczyki;)



Winogrona jeszcze trochę czasu potrzebują, ale coraz cięższe, 
coraz bardziej okrągłe

Floks sypie kwiatkami dookoła, ale ciągle cieszy oczy

Hortensja z niebieskiej zmieniła nieco kolor, 
trochę zbyt słoneczne miejsce 

Ulubione aksamitki


A teraz trochę warzywnika:

Znów coś wyrosło, i nie mam pojęcia co to jest;-P 

Poziomki;-)

Papryczki. Kupując sadzonkę nie miałam pojęcia, że to ostre papryczki. 
Za to pięknie wyglądają;-)

Sucharki




Koper;)



Cukinia;)

Jabłka, dzikie jakieś chyba, nie wiem jabłoń stara, duża, długo przed nami tu rośnie;)

Słoneczniki też już prawie dojrzały
Trochę wody:
Niezapominajki 

Wąż gdzieś poszedł, znaczy popełzł więc na działkę wróciły 
żabki, takie zieloniutkie;)


Pajęczyna w trawie wyglądała z rosą przecudnie, niestety na zdjęciu tak sobie


Hibiskus błotny

Pająk, śliczny był, niestety nie dawał się sfotografować, 
aparat wyostrzał nie pająka tylko okolice


Mlecz

Celozje

Biedna, sfatygowana surfinia, notorycznie zapominam je podlewać, 
cud, że w ogóle jeszcze stoją:(

Radosnego i LETNIEGO tygodnia wszystkim życzę;)

sobota, 20 sierpnia 2016

Najważniejsze są czapka i kalosze!

Piżama, czapka i kalosze i już można wyjść się bawić:


Pamiętajcie, czapka i kalosze najważniejsze!
Nawet w sierpniu!


PS Kto ma ochotę na knedle ze śliwkami?

wtorek, 16 sierpnia 2016

Za mundurem...

... panny sznurem, to wiadomo nie od dziś.
Wczoraj był Dzień Wojska Polskiego, więc chcieliśmy sobie zrobić wycieczkę tematyczną, ale do Warszawy w ten tłum dzieciaki jeszcze za małe, i choć podobno widowisko było przednie, to my jednak odpuściliśmy. Najbliższe nam miasto, mimo, że całkiem strategiczną jednostkę na swoim terenie posiada, a i bitwy w historii sławne się przez nie przetaczały. to obchodów żadnych nie organizowało. Odwiedziliśmy więc inne miasto, nie bardzo po drodze, ale jednak jakiś wojskowy pokaz miał się tam odbyć, no i wiadomo było, że raczej tłumów tu nie spotkamy. 
A oto co widzieliśmy:
















Występy orkiestr też musiały być;-)


 Kościół Garnizonowy:




W istocie ludzi było nie było bardzo dużo, sprzętu wojskowego też (niestety) nie, za to wszystko było bezpłatnie, co skutkowało ogromnymi kolejkami do wszystkiego.
Dzieci chciały koniecznie watę cukrową i nie dawały się nawet lodami przekupić, nawet chciały stać w kolejce długiej jak za czasów kiedy do sklepu po cukier musiało się iść cała rodziną, bo nawet jak się kartki miało, to sklepowa chciała widzieć osobę i koniec. Po około trzydziestu-czterdziestu minutach stania jednak dzieciaki proponowały te lody, ale wtedy niedobra mama/ciocia stwierdziła, że jak tak koniecznie chciały watę i jak stoimy już tyle czasu to teraz ja nie odpuszczam... staliśmy dużo ponad godzinę, ale jak im ta wata smakowała;-P a na lody i tak poszliśmy.

A później jeszcze odwiedziliśmy jeden z najładniejszych dworców kolejowych w Polsce, który- z uwagi na moją wielką miłość do "Lalki"- darzę wielkim sentymentem, choć osobiście chyba nigdy nie miałam okazji stąd nigdzie jechać, a na którym dziś przy peronie spotkać można Pana Wokulskiego.





I jeszcze fontanna na placu przed dworcem, nie wiem co tak naprawdę ma przedstawiać wg jej autora, ale mnie ta figurka samotnego dziecka przy tym opustoszałym drzewie przygnębia.

I na koniec jeszcze ruiny zamku w Sochaczewie, nie wiele bo światło się kończyło, ale zważywszy na to, iż aparat zawiódł mnie już drugi raz i bez ostrzeżenia skończył baterię zaraz na początku wycieczki, to jak na zdjęcia zrobione telefonem i tak chyba  wyszły całkiem nieźle:

Amfiteatr na dole, powyżej ruiny zamku.

Wejścia pilnuje Zawisza Czarny, można wejść schodami, można podjechać wózkiem- jest równy, nowy podjazd,  i nawet panie w szpilkach nie będą tu miały z wejściem problemu.
Ruiny są zakonserwowane, część odbudowana nawet chyba.






Widok z zamku na Bzurę




A potem już tylko trzeba było śpiące dzieci powyjmować z samochodu....