Poniosło nas, tym razem dosłownie.
Nie wiem czy pisałam o tym ostatnio, ale takie miałam jedno maleńkie marzenie na tę jesień: odwiedzić Bieszczady ubrane w kolory jesieni. I tak sobie marzyłam i marzyłam i jakoś tak nie było sposobności. Zawsze coś, zawsze coś. Pod koniec października jeszcze było całkiem zielono, ale wybory. My dziwni jesteśmy, bo czego jak czego ale wyborów nie wyobrażamy sobie odpuścić ( i tak nic to nie dało, ale to już inna sprawa), a to później 1 listopada, no wiadomo, że nie pojedziemy.
A jak już nadszedł ten weekend, kiedy to i czas jakoś nam się znalazł i kolory już były w pełni to znów się okazało, ze dziewczynki zasmarkane.
No ale na szczęście miał się kto nimi zaopiekować, a my ciemną nocą wyruszyliśmy w drogę.
Szkoda, że te Bieszczady są tak daleko! 7-8 godzin drogi, a czasu mieliśmy nie wiele, bo w zasadzie od piątku po pracy do niedzieli, bo w poniedziałek rano do pracy. Ruszyliśmy więc w piątkowy wieczór. Mgła była przeokropna, ale za to fajne mgliste zdjęcia po drodze udało się zrobić;-)
Do Leska, gdzie zanocowaliśmy dotarliśmy na 3 nad ranem. Na sobotę plan mieliśmy dość ciekawy, bo zamierzaliśmy odwiedzić schronisko "Chatka Puchatka" na Połoninie Wetlińskiej.
Pogoda była nie najgorsza, kiedy się szło to całkiem gorąco (ja kurtkę i polar niosłam w plecaku, a szłam z krótkim rękawem, a przypominam, że to listopad).
Szczegóły marszu pominę, ale było pięknie! A na górze to mało głowy nie urwało. i Kilka osób szło z małymi dziećmi i takimi jak Stokrotka i dużo mniejszymi niż Marysia.
Mam nadzieję, że wiosną wrócimy tu z dziećmi, i że przed wiosną wrócimy tu jeszcze sami.
A teraz zostawiam Was ze zdjęciami, komentować jeszcze będę, ale raczej krótko:
Na zdjęciu poniżej cel naszej wyprawy: Połonina Wetlińska wraz z Chatką Puchatka. Na zdjeciu następnym to ten punkcik w czerwonym okręgu.
Poniżej na zdjęciu Caryńska. Być może to będzie następny nasz cel...? Kto wie...
No i ruszamy!
Na zdjęciu poniżej jak dla mnie najtrudniejszy odcinek drogi, mimo, że do celu już niedaleko, to szlak jest pochylony pod dosyć dużym kątem i idzie się nie dość że pod górę to jeszcze na nienaturalnie wykręconych w bok kostkach, nie wiem jak to lepiej opisać, ale było bardzo męcząco.
No i Chatka Puchatka w całej okazałości;-)
Najlepsze były napisy w środku: Schronisko pracuje bez prądu, nie pytać o lodówkę.
I przypomniałam sobie, że jakiś czas temu trafiłam przypadkiem na posta jakiejś dziewczyny, która opisywała swoją wyprawę na połoniny i była wielce oburzona jak to możliwe ze w XXI wieku w tym właśnie schronisku nie ma prądu, wygodnych łózek i o zgrozo: porządnej toalety! A no nie ma, a jak będzie to ja przestanę kochać te Bieszczady;-)
Mam nadzieję, że jednak nie wszystko na tym świecie da się skomercjalizować i ucywilizować;-)
A na grani taki sobie oto zestawik stał. A poniżej rozgrywała się sesja zdjęciowa;-P
Czego to się nie robi dla dobrych zdjęć, prawda;)
W drodze powrotnej za to trzeba było uważać, żeby się zbytnio nie pobrykać;-P
I jeszcze na koniec dnia dojechaliśmy na zaporę w Solinie i wiecie co, ja byłam przerażona stanem wody. Już wcześniej zauważyliśmy, że te rwące potoki, które mijaliśmy w tym roku zamieniły się w cieniutkie strumyczki, w niektórych miejscach wręcz w błotnistą maź zaledwie. A jezioro Solińskie też zmniejszyło swoją powierzchnię, nie udało się tego uchwycić na zdjęciu (kręta droga, nie było się gdzie zatrzymać, ale żaglówka stojąca na suchym dnie kilkanaście metrów od wyróżniającego się brzegu mówiła sama za siebie. Bardzo smutny widok, susza w tym roku nie oszczędziła chyba niczego.
No i tuż przed wyjazdem spacer i kolacja w Sanoku. Przepiękny ryneczek! Ale pusty, prawie zupełnie. Ten Pan na zdjęciu poniżej to Beksiński, patrzy sobie na to śliczne miasto, ale mało rozmowny był. Niestety w późny sobotni wieczór nie da rady obejrzeć jego obrazów.
Kolację zaś zjedliśmy w Karczmie, która reklamowała się już wiele km wcześniej jako karmiąca jedzeniem regionalnym. Byliśmy jedynymi gośćmi w tamtej chwili, wystrój ciepły obsługa miła, jedzenie dobre, ale tak po prostu dobre, żadna rewelacja, żadne zaskoczenie. Ot po prostu zwyczajnie dobre.
No i jeszcze ostatnie spojrzenie na rynek. I hop w drogę powrotną, wszak znów szmat drogi przed nami.
No i na udokumentowanie pozostałej części podróży nie mam już nic, bo jakoś nikt nie pomyślał, żeby zrobić zdjęcia, z resztą było tyle rzeczy do przegadania, a czasu nie wiele. Kiedy już wybraliśmy trasę, którą będziemy się poruszać przypomniałam sobie, ze w jednym z miast mieszka pewna Blogerka... i czytelniczka od bardzo dawna i napisałam do niej, mimo później pory, i choć w jej mieście byliśmy dobrze po 23 to kawę razem wypiliśmy;-)
Już w tym roku nie mam żadnych marzeń, to znaczy mam, zawsze trzeba mieć, ale to było takie jedno największe: Bieszczady jesienią.
A tu jeszcze udało nam się zatańczyć na połoninie....
Ech.....
Do posłuchania....A o Bieszczadach było kiedyś
TU i
TU i jeszcze
TU