piątek, 30 października 2015

o jajkach?

Stokrocia zasnęła w samochodzie, kiedy wracałyśmy z przedszkola, przyszłyśmy do domu, a jej zimno, niewyspana, płacząca, rozebrać się nie chce, marudzi, zawodzi,  trzyma się mojej nogi. Umowę miałyśmy, że jak zostanie bez marudzenia z dziadkiem na godzinkę, bo ja muszę wpaść do urzędu, to po moim powrocie dostanie jajko niespodziankę (wiem nie pedagogicznie i nie zdrowo, ale od czasu do czasu i takie rzeczy się zdarzają). A ona dalej płacze, i nie daje się przekonać, żeby chociaż to płakanie porzucić. Przypominam jej o tej umowie, ale mówi, że nie chce zostać i koniec. No to pytam:
-A jak ja bym ci to jajko teraz dała...?
-A to ja już bym była całkiem pocieszona!- odpowiada ocierając łzy rękawem i diametralnie zmieniając wyraz twarzy ze bezgranicznie smutnego na ogromne radosny.
-Ale trochę zmodyfikujemy naszą umowę- otworzysz to jajo dopiero jak ja wyjdę z domu, Ok? -szybko się zabezpieczam na wypadek, gdyby po natychmiastowym otwarciu i zjedzeniu jajka coś jej się jednak odmieniło.
-No dobra- zgadza się, ale po chwili dodaje:
-Mamo, ale ty nie jesteś ciekawa co tam jest w środku?

czwartek, 29 października 2015

Bilans

Dziś jedziemy na bilans roczniaka i szczepienie, niestety prawie miesiąc po czasie ale najpierw był jeden antybiotyk, potem drugi a później trzeba odczekać.
Już słyszę te westchnienia naszej "ulubionej" pani doktor i widzę te spojrzenia...
Brrr
Nawet udało mi się o 8 dodzwonić! cud jakiś! Niestety tylko na szczepienie, chciałam się umówić też ze Stokrocią bo zaczęła brzydko kaszleć, ale niestety miejsc na dzisiaj nie ma:(
Waga w miejscu, a nawet do góry, trzeba zweryfikować składniki na talerzu...

Edit:
Nawet za bardzo się nie krzywili, nie mieli czasu, albo coś źle poumawiali albo jakaś obsuwka musiała być bo zazwyczaj to jest co najwyżej dwoje jednocześnie, a dziś był moment gdzie było łącznie chyba z siedmioro, w tym jedno ok miesiąca, drugie z pół roku może, moja Marysia, jakiś 8, dwoje ok 13 latków i dwoje takich na oko ok 15, i się okazało, że nie potrafię liczyć do siedmiu.
Tak więc niezły chaos był i tylko pielęgniarka przy szczepieniu zapytała czemu tak późno.
Wszystko jest dobrze, troszkę płakała, no wiadomo, ale nie było tragedii. Zanim odwiozłam ją z powrotem do żłobka to zasnęła.

środa, 28 października 2015

O mgle albo o pamięci

Znów zapomniałam zrobić zdjęcie mglistego poranka...
Lubię mgłę, oczywiście pod warunkiem, ze nie trzeba nigdzie jechać samochodem, ale siedzieć w ciepłym domu i patrzeć przez okno jak mgliste fale wiszą nad ziemią, jak unoszą się to nad łąką, to okrywają drzewa, to gdzieś plączą się miedzy krzewami lubię bardzo.
A czasem w takiej mgle pod sam dom przyjdzie sarna, albo nawet całe stadko.
Ale ostatnio o wielu rzeczach zapominam, zrobienie zdjęcia to pikuś. Jak ostatnio schowałam gdzieś aparat to przez dwa miesiące nie mogłam go znaleźć. O kluczach to już lepiej nie wspominać, bo tak już mam, że każdego dnia kładę je w innym miejscu i rano jest wielka afera pt. "Czy ktoś widział  moje kluczyki od samochodu?!" no jakoś tak samo wychodzi, może musimy sobie kupić jakieś wieszaczki na klucze, tyle teraz tego, ale jeszcze przedpokój mamy w stanie surowym, to szkoda na razie cokolwiek kupować, bo a nuż koncepcja się zmieni aboco. Ostatnio na przykład zapomniałam z samochodu pampersów dla Małej, i musieliśmy całym zestawem spacerować ze trzysta metrów do auta. Nie wiem czy to starość czy zmęczenie?
A wracając do mgły, to poranki mamy ślicznie jesiennie zamglone, za to w dzień świeci słońce i aż by się chciało pospacerować po lesie, tylko że jak świeci to my w pracy/przedszkolu/żłobku, a jak wracamy to noc ciemna:(
Oby do wiosny, albo chociaż do soboty!

piątek, 23 października 2015

Po drugiej wizycie u dietetyczki


W tym tygodniu byłam na drugiej z kolei wizycie u dietetyczki.
W sumie to rozmowa była całkiem przyjemna, pomimo że do osiągnięcia wymarzonej wagi zostało jeszcze baaaardzo dużo.
Znów obadała mnie tym urządzeniem, co to wylicza z czego się składamy.
Wróciłam w świetnym nastroju i do dziś mnie ten dobry humor nie opuszcza: prawie 4,5 kg mniej! W 3 tygodnie- dla mnie rewelacja! Pewnie gdybym się bardziej przyłożyła do komponowania posiłków, liczenia kalorii i odmierzania porcji to mogłoby być lepiej, ale zwyczajnie nie mam na to czasu i robię to po prostu na wyczucie. Aż trudno uwierzyć ze w moim wypadku te 4 kg to nie jest duża zmiana, ale dla mnie to jakbym pozbyła się nie wiadomo jakiego balastu, który mi ciążył!
To z całą pewnością zmiana na lepsze!
I na lżejsze i na mniejsze też;)
Więc w tym świetnym humorze życzę Wam udanego i przyjemnego weekendu;)

środa, 21 października 2015

Co koty i dzieci robią w nocy?


                                                                              źródło

Ktoś mi dziecko popsuł! Normalnie nie wiem jakaś aktualizacja się wgrała czy co?!
Do tej pory było idealnie wręcz:
Wracałyśmy ze żłobka, dziewczynki jadły kolację, bawiłyśmy się trochę, później kąpiel, butla mleka i do łóżka, odkładana zasypiała w kilka minut  i była to godzina 20-20.30 najpóźniej o 21 już spały. I to była sielanka, bo można było jeszcze coś w domu ogarnąć i książkę poczytać i poprzeglądać aukcje w internecie (szukamy jeszcze całej masy rzeczy ) i pogadać przy winku...
A od kilku dni Marysia, bo o niej mowa ma alergię na spanie! Odnoszona do łóżeczka uderza w ryk, ale to taki że sąsiedzi chyba by słyszeli, gdyby ciut bliżej mieszkali! Próbowaliśmy ją "przetrzymać" ale niestety nie działa, nawet po kilku minutach uspokaja się, próbuje się ułożyć do snu, kręci  wierci, siada, wstaje i znowu w ryk! Utulanie też nie skutkuje, bo pannie ewidentnie  przeszkadza pozycja horyzontalna i tylko w pionowej się uspokaja.
Próbowaliśmy wchodzić, utulać, ukołysać i odkładać do łóżeczka- nie działa.
Ukołysać na rękach- nie da się, bo i tak próbuje się podnieść, a jak nie może to płacze.
Wczoraj próbowałam ją nawet położyć razem ze Stokrocią- niestety ten mały trzpiotek ucieka z łóżka nie bacząc po kim akurat wyłazi. A zmęczona taka, ze oczy ledwie otwarte jest w stanie utrzymać, wiec marudna i tylko na ręce chce.
Wczoraj jak po 21 ciągle nie spała, tylko ryczała domagając się wyjścia z łóżeczka dałam w końcu za wygraną i przyniosłam malucha do salonu, popłakała trochę i zeszła z kolan, zabawiła się czymś na podłodze i mowy o spaniu nie było. Wtedy do drzwi zaczął dobijać się kot i P go wpuścił do domu.
No i Mała oszalała:) oczywiście zaraz zaczęła gonić za kotem (cięgle na czterech) ale dotyka go bardzo delikatnie, nie ciągnie, wiec i to za bardzo nie ucieka, tylko boi się pisku a i Stokrocia i Marysia piszczeć potrafią, wtedy Kropeczka zwiewa gdzie pieprz rośnie;)
P pokazał jej że może kotkowi dać makaron z obiadu (którego notabene nie chciała wcześniej absolutnie jeść) i jak załapała tą nową atrakcję to nie było zmiłuj- kot zjadał makaroniki z małych paluszków (chyba dwa razy skubnął też paluszek, choć naprawdę trzeba przyznać, że bardzo delikatnie zabierał jedzenie z małych łapeczek) i zupka została zjedzona do spółki z kotem!
Jednak nie był to dobry pomysł, oj nie był. 22 a dziecko nie miało najmniejszego zamiaru iść spać!
Pierwsza zasnęłam ja, na kanapie czytając książkę, choć książka rewelacyjna to jednak zmęczenie wzięło górę.
P wziął wiec Marysię do sypialni, razem z kolejną porcją mleka w butelce (ona ma zakodowane, ze po mleku idzie się spać i choćby to były dwa łyczki to mleko musi być) i poszedł ją uspać, ale to ona uspała jego;) mleka nie tknęła, z łóżka zeszła i poszła chyba się bawić, nie wiem bo ja też spałam.ok 23 obudziły mnie małe raczki miziające mnie po twarzy i cichutkie: mama, mama.
Zjadła mleko i bez szemrania dała się odłożyć do łóżeczka i po chwili już spała.
A dziś rano wstała wraz z dzwonkiem budzika o 6 i możecie sobie wyobrazić w jakim humorze była:(
Mam nadzieję, że jednak wrócimy do starych zwyczajów, bo długo tak nie pociągniemy, w domu znów bałagan, my nie wyspani, nie wyrozmawiani, już nie mówię o innych sprawach....


wtorek, 20 października 2015

Kucykowe urodziny;)

Kucykowe  Stado znów się powiększyło, a to znak że Stokroci przybył kolejny rok!
Dzień miała pełny wrażeń: najpierw zaniemówiła jak zobaczyła tort, na którym jak żywy stał jej ulubiony kucyk, którego prawie całego zjadła i wieczorem "oddała" ;-P
I przy rozpakowaniu prezentu też zaniemówiła, dosłownie!
Ech, gdybyśmy my dorośli potrafili się tak cieszyć! Jaki wtedy świat byłby piękny!


środa, 14 października 2015

Kiedy sekundy dłużą się jak godziny... czyli jak w horrorze!

Ech mówię Wam, jak się ma dzieci, to żaden dzień do nudnych nie należy.                                                                         A dziś to już weszliśmy na jakiś najwyższy stopień przeżyć ekstremalnych i z całą pewnością przypłaconych zwiększeniem liczby siwych włosów na naszych spokojnych dotąd czuprynach.
A wszystko zaczęło się tak niewinnie… jak zawsze z resztą.

Od czasu do czasu po pracy, zamiast do domu zabieramy się cała rodzinką do restauracji, żeby zamiast siedzieć w garach posiedzieć trochę ze sobą, na luzie, pozwolić sobie przynieść obiad i móc po nim nie zmywać, nie przejmować się niczym tylko delektować się wspólną chwilą.
Nie daleko mamy takie miejsce, do którego dziewczynki bardzo lubią przyjeżdżać, bo jest dosyć duży kącik przygotowany dla dzieci, są aż trzy wielkie wiklinowe kosze- kufry,  wypełnione po brzegi zabawkami (na które ja się strasznie wkurzam bo najgorsze co może być to zabawki zepsute/nie działające wrr a takich jest tu co najmniej połowa) ale dziewczynkom za bardzo to nie przeszkadza, kosze jednak zaraz po wejściu otwieram i  odsuwam od ściany, żeby wieko wyłożyło się nieco do tyłu i przypadkiem nie opadło, kiedy któraś z dziewczynek będzie tam niuchać. Jest  też stoliczek z krzesełkami, plastikowa zastawa dziecięca, koń i słoń na biegunach, coś dla większych i dla małych się znajdzie a po za tym jedzenie też jest zjadliwe. Sale są trzy, ale na bieżące usługi gastronomiczne wykorzystywana jest jedna, dość przestronna, a dwie pozostałe są na imprezy. Dziś zajechałam na parking i pech chciał, że kilkanaście minut wcześniej zajechał też autobus z wycieczką, tłok był więc duży, hałas i harmider, kolejka do baru, gdzie zamawia się jedzenie, no ale gdybym zarządziła opuszczenie lokalu to z całą pewnością Stokrocia wszczęła by alarm co najmniej bombowy, bo ona to miejsce po prostu uwielbia.
Zawsze siadamy w tym samym miejscu, przy stolika najbliżej kącika z zabawkami który jest 2 może 3 metry dalej , żeby mieć dzieci na oku, i tak było też tym razem.
Zamówiłam więc dziewczynkom zupy,  i oddelegowałam je do zabawek. Marysia szalała na małym koniu na biegunach, Stokrocia penetrowała kosze z zabawkami.
Tłum się trochę przerzedził, zostało zajętych tylko kilka stolików, przy jednym kilku cudzoziemców grało w karty, przy innym siedziało dwóch młodych chłopaków,  jeszcze inny zajmowała jakaś para. Zupy „przyszły”, Stokrocia zajęła się rosołem, zjadła trochę i znów pobiegła się bawić, Marysia zjadała pomidorową, ale że mamy fazę samodzielnej nauki posługiwania się łyżką i widelcem to po skończeniu nadawała się tylko do przebrania (a podłoga do umycia). Wzięłam więc Marysię na przewijak, a łazienki są na poziomie piwnicy, a P został przy stole, a Stokrocia bawiła się w kąciku. Ona dobrze zna to miejsce i raczej nie ma w zwyczaj nigdzie się oddalać sama, jeśli już to raczej ciągnie ze sobą mnie lub tatę. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy wracam z tej toalety i nie widzę Stokroci. Pytam P gdzie ona jest, a on że no przecież się bawi.
W kąciku jej nie było.
Nie było jej nigdzie. P twierdzi, że  to nie możliwe, jeszcze kilka sekund temu przyszła skubnąć ze stołu jedzenie, jest musi być. Szukamy, wołamy ale jej na prawdę nie ma! Schodzimy do toalet, choć nie może tu być, bo przecież bym ją widziała, kiedy stąd wychodziłam. Na zewnątrz jest już ciemno, więc na pewno nie wyszła, bo ostatnio ma czas bania się ciemności, ale z drugiej strony przecież wejście i taras jest oświetlone, a na zewnątrz są zjeżdżalnie i huśtawki. Wybiegamy na dwór, nawołujemy ale dalej cisza. Nie ma jej.
Biegnę z Marysią na rękach do  baru, później do kuchni, pytam czy tu nie weszła, zna te dziewczyny, zna ten lokal, może tu się zakręciła, ale tam też nic nie widzieli, nie było jej, nie ma! Nikt nie widział! Panika mnie już ogarnia, P biega na zewnątrz, szuka po ogrodzie, na parkingu, może poszła do samochodu, ale ciągle nic, nie ma jej nigdzie. Biegam po pustych salach, gdzie jakaś dziewczyna ustawia krzesła, pytam czy nie widziała dziewczynki. Nie widziała. Nikt nic nie widział. Biegnę na drugą salę, wołam, nie ma jej. Nikt nie widział, żeby gdzieś wchodziła. Po prostu przepadła!  Pytam siedzących przy stole chłopaków, czy nie zauważyli jej, czy nie wychodziła. Nie widzieli. Wołamy ją już wszędzie, ale nigdzie się nie odzywa. Spanikowana wciskam Marysię w ramiona P i sama biegnę na zewnątrz, biegnę na parking do samochodu, biegnę po ogrodzie, na plac zabaw, wołam, krzyczę, cisza. Zastanawiam się przez chwilę czy biec do stacji benzynowej, która kilkadziesiąt metrów dalej, ale rezygnuję, wiem, ze tam by nie poszła. Milion myśli, gula w gardle, łzy cisnące się do oczu, które jednak nie chcą wypłynąć, tylko gryzą od środka. Nie ma jej! Nie ma jej nigdzie.!
P krzyczy do mnie przez drzwi, żebym jednak powiadomiła policję.
Wbiegam do restauracji, chwytam telefon i wybiegam na zewnątrz, nawołując już Stokroci jak wariatka. Ci dwaj chłopcy wstali od stołu i proponują że pójdą na zewnątrz jej poszukać.
Wybieram w telefonie 997, długo cisza, a ja panikuję coraz bardziej. W końcu jest sygnał. Jeden. Potem drugi i widzę przez drzwi jak P mi macha i woła, że jest!!!
Kamień z serca. Ręce rozdygotane, rozłączam telefon, zanim zdążył ktoś odebrać. Wbiegam do sali i tulę Stokrocię, całą i zdrową. I łzy nadal pieką w oczy nie chcąc wypłynąć, a ręce dygoczą jeszcze bardziej. Tulę obie dziewczynki na podłodze.

Okazało się, że Stokrocia bawiła się z nami w chowanego( o czym oczywiście nie mieliśmy pojęcia). Schowała się za jeden z kufrów, i słyszała jak ją wołamy, ale skoro się schowała, to przecież nie mogła się odezwać. W końcu jak się ktoś bawi w chowanego, to należy się dobrze schować i nie odzywać pod żadnym pozorem.
Siedziała więc cichutko. I byłaby się jeszcze pewnie nie znalazła, tylko chyba zaciekawiona hałasem na zewnątrz wystawiła zza kufra głowę, żeby zobaczyć co się dzieje i P ją zauważył! I nawet jak ją zawołał, to milczała i schowała się z powrotem.

Dziewczyny to straszne uczucie! Nikomu nie życzę, żeby przeżywał coś podobnego. Tysiące myśli, również tych najgorszych i ta paraliżująca bezsilność!
Niemoc obezwładniająca i strach, który nie pozwala logicznie myśleć. Jak z najgorszego koszmaru!
Oby nigdy więcej nic podobnego nam się nie przytrafiło ( i Wam również).

A dziś kolejny stres, bo przedszkolaki pojechały na wycieczkę do ZOO.

poniedziałek, 12 października 2015

Po tygodniowej nieobecności...

Chyba z tydzień mnie nie było...
Chorowałam, angina mnie taka dopadła, że chyba jeszcze nigdy tak mnie nie rozłożyło jak teraz. Na szczęście już jest dobrze, do jutra jeszcze antybiotyk, ale już jest bardzo dobrze.
Marysię też rozłożyło i P. Stokrocia jakimś cudem hasała koło nas jak młody źrebak i (odpukać co kto ma pod ręką) zdrowa jak rybka, ku jej wielkiemu niezadowoleniu, bo ona lekarstwa wszelakie uwielbia!
Dostępu do internetu nie miałam, bo router w naprawie, a z telefonu iść nie chciało i odpuściłam całkowicie, bo tylko się szkoda denerwować.
Włosy ścięłam. P posiał trawę, nie na miejsce włosów, żeby nie było, tylko w ogrodzie.
Waga powolutku spada w dół...
Chętnych do tego bloga wspomagającego sie wzajemnie w dietowaniu poproszę o adresy mailowe, bo nie wszystkie znam;-)

sobota, 3 października 2015

Moja słabość


Wahałam się długo czy pisać o tym, czy nie, no ale trudno, może właśnie jeśli napisze to będzie dla mnie jeszcze większa motywacja?

Jest to dla mnie sprawa strasznie wstydliwa, zwłaszcza że niejako moja wielka w tym wina, ale koniec z tym pora zacząć działać!

Jakiś czas temu pisałam, że byłam u lekarza…. No właśnie. Byłam u ginekologa i załamałam się już w progu, bo lekarz w pierwszej chwili pomyślał,  że jestem w kolejnej ciąży.  Wiem, że dziewczyny blogowe, które nas swego czasu odwiedziły też w pierwszym momencie były zaskoczone moim wyglądem. Nie, nie jestem w ciąży, mam problem z wagą. Z nadwagą, a nawet z otyłością, choć to słowo nie chce mi przejść przez usta ani przez klawiaturę.

Lekarz dał mi niezłą reprymendę, bo choć ja to wszystko niby wiem, że choroby, że zagrożenia to chyba jakoś i tak potrzebowałam, żeby ktoś mną potrząsnął.

Przecież pomijając już to, że źle się sama ze sobą czuję i fatalnie wyglądam, to przecież mam małe dzieci do wychowania i pora coś ze sobą zrobić póki nie jest jeszcze za późno bo cała mas chorób, którym moja waga bardzo pomaga się rozwijać czyha za rogiem gotowa zaatakować w każdej chwili.

Już jakiś czas temu szpilki, które tak uwielbiam, poszły w odstawkę, a zastąpiły je wygodne płaskie baleriny, jedyne ciuchy w jakie się mieszczę to namioty, na makijaż poranny przy dwójce maluchów nie zawsze mam czas,  a raczej prawie nigdy nie mam i w ogóle niewiele pozostało z tej Stokrotki, która kilka lat temu zaczynała pisać blog, która nosiła wtedy ubrania w rozmiarze 38, codziennie rano włosy  układała w loki, choć swoje własne naturalne są proste jak druty, nie wyszła z domu bez szpilek i makijażu i no kurcze pora do tego wrócić!

Jednak ciężko jest zacząć, zabrać się do tego w jakiś sensowny sposób. Wypróbowałam pewnie już kilka jeśli nie kilkanaście diet i tylko wytrwać jest trudno, a niestety jak tylko z diety rezygnowałam to kilogramy wracały niemal natychmiast, tylko więcej niż było na początku. I tak błędne koło się kręciło.

Tym razem postanowiłam jednak skorzystać z pomocy specjalisty, zainspirowała mnie do działania pewna blogerka, która pomimo tego że świetnie wygląda napisała o swoich doświadczeniach z dietetykiem.

Umówiłam się więc i ja na wizytę do dietetyka i tym razem mam nadzieję, że pod czujnym okiem specjalisty od żywienia i mnie się uda w końcu osiągnąć prawidłową wagę. A pracy przed nami dużo, oj dużo bo i kilogramów do zrzucenia bardzo wiele.

Pierwsza wizyta polega na rozmowie o przyzwyczajeniach, nawykach, trybie życia, o ulubionych potrawach i o tych, które za żadne skarby nie przejdą. Pani zrobiła też pomiary wagi, wzrostu oraz pomiar tym specjalistycznym urządzeniem, które wylicza ile w organizmie jest wody, ile tłuszczu i jaki jest wiek  metaboliczny organizmu i inne takie.

Dostałam zalecenia: posiłki co 3 maksymalnie 4 godziny, kolacja najpóźniej o 20, więcej snu, więcej wody, rezygnacja ze słodyczy, dwa razy dziennie produkt mleczny, dwa razy dziennie owoc i więcej warzyw, do  owsianki łyżka ziaren lub orzechów + owoc zamiast cukru. Gyby była sytuacja, ze muszę coś podjeść, albo mimo kolacji o 20 zapowiada się długi wieczór i po prostu nie wytrzymam mam pozwolenie na podjadanie… warzyw, nawet jeśli to będzie północ. I ćwiczenia jakieś, które sprawiają przyjemność, dwa razy w tygodniu po pól godziny (w moim przypadku absolutnie nie bieganie). Z tymi ćwiczeniami na razie jest najgorzej, bo trudno wykroić te pół godziny, ale i nad tym popracuję. Na następnym spotkaniu otrzymam rozpisany jadłospis, wszelkie pytania mogę pisać na maila. Zaoferowałam się też sama, ze będę spisywać co jem w poszczególne dni- wiem, ze to o tyle ważne, że dietetyk to skoryguje i powie co zmienić, co zamienić, żeby było dobrze.

Wbrew moim obawom nie jestem ciągle głodna. Pierwszego dnia tak, bo miałam jakieś takie wrażenie, że tak musi być.  Ale te trzy godziny to tak naprawdę jest tak w sam raz, żeby zgłodnieć i żeby wytrzymać też ;P A jedzenie np. śniadania o 9 i dopiero obiado-kolacji ok. 17  po prostu zaburza pracę metabolizmu. I coś w tym jest, bo moja waga po tych zaledwie 4 dniach pokazała efekt, może nie dużo, ale wiecie jaka to radość!!!

Może ktoś się przyłączy?

Na razie dla swojej wygody utworzyłam blog, w którym zapisuję zarówno spotkania z dietetykiem jak i posiłki i… efekty. Zamknięty, ale gdyby ktoś chciał się przyłączyć to chętnie zaproszę do współtworzenia;) razem będzie nam raźniej;-)

piątek, 2 października 2015

Coś pozytywnego....

Ech... jestem, ale zaległości mam jak stąd do Częstochowy! Czemu do Częstochowy akurat?
Bo chyba tylko cud poprawiłby mi humor, ale nic to: było - minęło, tylko ten kto nic nie robi nie popełnia błędów, prawda? Wiec teraz trzeba poprawić koronę i zapier...ć!
Prawda?
Działo się przez ten tydzień aż za dużo, trochę się Marysia pochorowała, niby nic, ale na dwa dni nas w domu uziemiła, bez dostępu do internetu, bo modem wysiadł:(
Autko moje już trzeci dzień w serwisie, bo podczas przeglądu wykryto jakieś poważniejsze zużycie czegośtam i trzeba czekać, dziś powinien już być;)

To może na koniec tygodnia coś przyjemniejszego, złamię trochę zasadę nie publikowania na otwartym blogu zdjęć domowych i pochwalę się Wam jaki śliczny stoliczek do kawy nabyliśmy.
Najpierw byłam sceptycznie nastawiona, ale idealnie się nam wpasował we wnętrze, uwielbiam go po prostu, jest bardzo stabilny i mega wygodny, i do kawy i do komputera, no i Marysia w końcu może zobaczyć co jest na blacie, bo do dużego nie sięga;)
Zapraszam na domowy po więcej;)




A jutro w planach wielkie porządkowanie podwórka!