środa, 31 sierpnia 2011

Ciężarna w kolejce przed koleją....

"O Psie, który jeździł koleją" już było, a o Stokrotce, która jeździła samochodem jeszcze nie...

Stokrotka ma samochód.
Taki nie duży i nie młody, ale ukochany.
Stokrotka dużo jeździ. Generalnie to nawet podejrzewa, że może urodzić za kierownicą w czasie jazdy, co nawet by chyba znajomych Stokrotki zbytnio nie zdziwiło. To Wam opowiem, co tej Stokrotce się przydarzyło, tylko nie mówcie nikomu, bo Stokrotka się tego bardzo wstydzi i powiedziała o tym tylko Połówce, i chyba już więcej nikomu nie powie, bo strasznie jej z tym głupio.
Otóż pewnego upalnego popołudnia Stokrotka wracała z wizyty lekarskiej oczywiście jechała sama swoim autkiem. Było to jakiś miesiąc temu, upał tego dnia był okropny, a drogę za sobą miała długą i była już strasznie zmęczona.
|Niecały kilometr od domu Stokrotka musi przejechać przez strzeżony przejazd kolejowy, a że droga jest rangi wojewódzkiej a linia kolejowa wschód-zachód, więc obie trasy bardzo uczęszczane przez pojazdy różnistej rasy to, kiedy by się nie jechało to w zasadzie przejazd jest zamknięty i trzeba czekać. No, więc jedzie sobie zmęczona Stokrotka tym autkiem, i jak na złość tuż przed jej nosem pan przejazd zaczął zamykać, no to Stokrotka grzecznie autko zatrzymała i czeka. I czeka. I czeka. I czeka. Cholera minęło sześć minut a żadnego pociągu ani widu ani słychu, a tu upał taki, i spać się chce, i wszytko boli a do domu jakieś 800 metrów.
I Stokrotka.... Zasnęła.
Tak w samochodzie, za kierownicą, stojąc przed opuszczonymi szlabanami!
Pewnie na mnie trąbili jak dróżnik otworzył przejazd, ale nic nie słyszałam, dopiero jakiś Pan obudził mnie stukając w szybę.
Cholera jak ja się wtedy zerwałam. A jak się głupio czułam! Ruszyłam szybko, jak się zorientowałam, o co chodzi, żeby tego przejazdu dłużej nie blokować, ale zdążyłam przejechać tylko ja i ten pan za mną i znów przejazd zamknęli. A że mam radio CB to spodziewałam się, że mnie zaraz zlinczują...
I słyszę:
Co tam się dzieje na tym przejeździe, że korek taki?
A nic, jakaś babka zasnęła za kierownicą, ale dajcie jej spokój w ciąży kobita to się mogła źle poczuć.


Nie odważyłam się nic powiedzieć....

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Ponarzekam sobie trochę, a co....

Weekend weekend i po weekendzie...
Myślałam, że oddam się błogiemu lenistwu a tu guzik, biegałam, najpierw zakupy, później gości, później w gości, później sprzatanie, aż w końcu nogi mi spuchły jak balony i musiałam trochę odpuścić.
Najbardziej mnie wkurza, że robienie najprostszych i wydawać by sie mogło że zupełnie nie męczących czynności sprawia mi kłopot.
I to mnie, która zawsze uważałam, że ciąża to nie choroba i jeśli się dobrze czuję to mogę robić wszystko, a teraz po zwykłym zmywaniu po obiedzie kostek u nóg mi nie widać... ironia losu chyba.
Czuje się troche jak jakaś niedołężna, stuletnia staruszka, nawet kiedy nie czuję sie zmęczona to albo kręgosłup mnie boli, albo brzuch sie napina, albo kostki puchną....
Nie mogę sie po nic schylić, nie mogę przykucnąć- znaczy mogę ale zajmuje to trochę czasu;)
I do tego kości miednicy mnie bolą:(
Czy Wy też tak miałyscie z tymi kosćmi?
Bo mnie to już chyba drugi miesiac bolą, tak jakbym z tydzień na koniu bez przerwy jeździła ( i mam na mysli zwyczajnego konia, bez podtekstów proszę).
A najgorzej to jest sie przekręcić na łóżku... no masakra jakaś. Bo jak sobie chodzę to jeszcze nie jest najgorzej.
Widzicie i nawet marudze jaka jakaś babuleńka...
Cholera czy to napewno ciąża?
A może to po prostu starość...?

Ide sobie, bo jeszcze więcej głupot napiszę...

piątek, 26 sierpnia 2011

Z "czarnych wspomnień"- rozwód

Na poprzednim blogu spore grono czytelników pojawiło się po publikacji tekstu na temat byłego męża na pierwszej Onetu i wiele komentarzy odnosiło się do tego, dlatego czasami coś o tej mojej nieciekawej przeszłości skrobnę i dla tych, którzy są zwyczajnie ciekawi, i dla tych, którzy potrzebują takich informacji z różnych powodów.
Niezainteresowanych tematem proszę więc o cierpliwość.

Na początek napiszę trochę o przebiegu sprawy rozwodowej, jak to wszystko w moim przypadku wyglądało, ale postaram się od czasu do czasu wrócić do tamtych wspomnień i cos jeszcze napisać.
Pamiętam jak kilka lat temu przerażona byłam perspektywą rozwodu, nie wiedziałam jak to wygląda tak naprawdę i z czym to się je i szukałam wtedy wszelkich informacji na ten temat. Szukałam zarówno wśród znajomych, jak i w intrenecie, ale i tak niewiele udało mi się dowiedzieć.

Taki sąd to jednak trochę przerażający jest, ale nie taki diabeł straszny jak go malują i naprawdę nie ma się, czego bać.
Jedno jest pewne- zupełnie nie wygląda to tak jak na filmach;)

Była to moja pierwsza wizyta w takiej instytucji w dodatku w obcym mieście, bo w moim sądu rodzinnego nie ma, a rozwody właśnie w takim się przeprowadza.
Pozew składałam ja, napisała go pani adwokat, ale powiedziała, że w tak prostej sprawie nie ma potrzeby żeby mnie reprezentowała, że to koszty bez sensu, bo poradzę sobie sama.
W końcu nadszedł ten dzień.
Pamiętam, że pogoda była piękna, był maj.
Specjalnie na tę okazje kupiłam sobie nowe ubranie, co by mąż nie spostrzegł czasem, że cos u mnie nie tak, a było wtedy cholernie ciężko z pieniędzmi, ale przecież nie dam tego po sobie poznać. Poza tym chciałam wyglądać ładnie żeby, choć trochę było mu przykro, że mnie traci bezpowrotnie ( i to się chyba udało).

W sądzie zjawiłam się pierwsza, trochę się obawiałam, że może on nie przyjdzie, albo coś innego wypadnie, ale zjawił się na krótko przed rozprawą.
Rozmawialiśmy chwilę przed drziwmi, a później zostaliśmy poproszeni do środka.
Sala była maleńka, naprawdę maleńka.
Przed oknem był stół, przy którym siedziała pani sędzia i dwóch ławników, tuż przed nimi stały dwa stoły na przeciwko siebie, dla stron.
Właściwie to siedząc tak patrzyliśmy sobie z mężem w oczy, a odległość była taka, że chyba bez problemu można się było dotknąć.
Pozew był bez orzekania o winie, bo nie chciałam przeżywać tego wszystkiego od nowa, gdyby były dzieci czy jakiś podział majątku, to co innego, ale uznałam, że szkoda mi czasu na włóczenie się po sądach i na "pranie brudów”, nic to przecież nie zmieni, a boleć będzie bardziej.
Pani sędzia poprosiła najpierw mnie o podanie powodów złożenia pozwu a odpowiedź uzupełniła pytaniami, typu czy nie widzę możliwości uratowania małżeństwa, czy rozkład pożycia jest trwały. Nie mieszkałam już nim jakieś półtora roku, więc łatwiej było stwierdzić, że małżeństwem od tego czasu praktycznie nie jesteśmy, mieliśmy osobne konta, osobne adresy, a także zawartą zaraz po mojej wyprowadzce rozdzielność majątkową. Padło też oczywiście pytanie o powody rozpadu związku, powiedziałam, więc że przestaliśmy się rozumieć, że nie widzę szans na naprawienie tego, co było, że różnic między nami jest więcej niż podobieństw, o nowej pannie męża nic nie mówiłam, ale sędzia chyba nie do końca uwierzyła, że tylko takie są powody rozstania, dlatego gdy męża poprosiła o męża o odpowiedzi na podobne pytania, które uzupełniła pytaniami czy ktoś jest, czy z kimś mieszka no i mąż, chcąc nie chcąc powiedział, że ma kogoś. A mi wtedy łzy zaczęły płynąć po policzkach, choć z całej siły starałam się żeby on już więcej moich łez nie oglądał. Niestety nie mogłam ich powstrzymać.
Po przesłuchaniu męża pani sędzia jeszcze raz zwróciła się do mnie z pytaniem czy aby na pewno podtrzymuję pozew bez orzekania o winie i że jeszcze mogę zmienić decyzję i że w takim wypadku mogę się ubiegać o alimenty od męża. Zamurowało mnie, bo zazwyczaj to sędzia nie mówi takich rzeczy, bo od tego są prawnicy, ale być może w sadzie rodzinnym jest to trochę inaczej. Powiedziałam, ze podtrzymuje pozew bez orzekania o winie (głupia byłam wiem, teraz bym mu nie darowała) nie chciałam tego przedłużać, poza tym mimo wszystko wyobrażałam sobie, że jednak można rozstać się z klasą a nawet jakoś się później nawet przyjaźnić (och jak bardzo się myliłam wiem dopiero dziś).
Zapytała również czy zostaje przy nazwisku męża czy chcę wrócić do panieńskiego. Zostałam przy mężowym ( i tu rada- lepiej jest od razu na rozprawie wrócić do swojego nazwiska, później jest na to trzy miesiące i trzeba to załatwić w USC, ja byłam przekonana, że nie chcę zmieniać nazwiska, bo trzeba wymienić wszystkie dokumenty i tylko z tym kłopoty, ale po dwóch miesiącach doszłam do wniosku, ze głupia byłambo po co mi jego nazwisko? I wtedy do urzędu, składanie dokumentów, czekanie, a na rozprawie sędzia wpisałaby tę zmianę do wyroku i w USC byłoby od razu to zaznaczone, nie trzeba wtedy składać dodatkowych papierów, a po co komu nazwisko byłego męża-, jeśli nie ma z nim dzieci?!?)
W każdym bądź razie ze łzami spływającymi ciurkiem po policzkach powiedziałam, że nie chcę orzekania o winie. Po czym sąd wyprosił nas z sali zapewne w celu narady.
Po kilku minutach zostaliśmy wezwani znowu.
Sędzia ogłosiła, że z dniem tym i tym orzeka o ustaniu naszego małżeństwa.
W tym momencie po słowach pani sędzi jakby mi ulżyło. To takie dziwne uczucie, bo przecież to tyle lat, nie wszystkie były złe i co, nagle ktoś mówi, że to koniec i już? Tak po prostu? Ale jakby kamień spadł mi z serca, od tamtej chwili poczułam się kimś zupełnie innym, takie dziwne uczucie. Głupio mi było, że się rozpłakałam, ( ale to wciąż bolało strasznie), ale po ogłoszeniu wyroku przestałam być jego żoną i chyba dotarło to do mnie w tamtym momencie. I już wiedziałam, że nawet gdyby kiedyś chciał wrócić to nic z tego- gdyby do rozwodu wrócił, przeprosił i chciał spróbować jeszcze raz zgodziłabym się, od tamtego dnia nie ma już takiej opcji.
Wyszliśmy z sali już bez moich łez, choć żal było tych wszystkich lat to jednak w tamtym momencie czułam, że zaczyna się coś nowego. Wzięłam sobie nawet w pracy dwa dni wolnego, bo byłam pewna ze przeryczę te dwa dni sama w domu, ale okazało się ze potrzeby takiej nie było i następnego dnia w pracy się zjawiłam. Cała ta rozprawa od momentu wejscia na salę do momentu wyjścia po ogłoszeniu ustania małzeństwa trwało niespełna 40minut.
Czyli nawet krócej niż ślub....

Zaproponowałam, żebyśmy wypili na koniec wspólną kawę, na co były już mąż nawet chętnie się zgodził. Uzgodniliśmy, że pojedziemy moim samochodem ( tak po prawdzie to chciałam się pochwalić, bo auto było miesiąc temu kupione, wydalam całe swoje oszczędności do tego to był okropny grat i ciągle mu się coś psuło, ale przecież na pierwszy rzut oka nie było tego widać, a nawet na pierwszy rzut oka był naprawdę piękny: czarny, duży, wygodny z odrobina elektryki w srodku i był to po prostu Mercedes;) Więc pojechaliśmy tym moim autem na poszukiwanie jakiegoś lokalu, ach, jaką radość sprawiała mi ta zazdrość w oczach byłego, myślałam sobie wtedy: a masz palancie, choć tak naprawdę to zupełnie nie było czego zazdrościć;(
Po drodze się okazało, że były mąż oczywiście groszem nie śmierdzi, i że może na ta kawę to na jakąś nie za drogą, więc pojechaliśmy do centrum handlowego na jakiegoś hot doga, bo to najtaniej. Nawet miałam zamiar ująć się tu honorem i na zakończenie związku zaprosić go na prawdziwą kawę do prawdziwej restauracji, ( bo przez całe 11 lat, kiedy z nim byłam w lokalu, nie w restauracji a raczej w barze byłam z nim 2 razy, słownie: dwa razy- nie przesadzam tak było naprawdę), ale stwierdziłam, że chyba szkoda mi w tym momencie kasy na niego i lepiej sama sobie coś za to kupię;) Poszliśmy wiec na tego hot doga, zamówiliśmy i jemy.
Popatrzyłam raz na niego, raz na to marne jedzenie i mówię: No tak, jakie było całe życie taki i rozwód.... Jego mina nie do opisania.
I tak zakończyło się moje siedmioletnie małżeństwo;(

Tak wiec rozwód, jako przeżycie jest rzeczywiście czymś trudnym, ale jako sprawa w sądzie nie był tak straszny jak sobie wyobrażałam.
Nie wpadłam niestety na pomysł zemsty jak pani z wcześniejszego postu;) Z reszta na żaden pomysł zemsty nie wpadłam, choć czasem myślę, że nie należało mu tak łatwo odpuszczać, bo podły sku… z niego, ale o tym może innym razem….

środa, 24 sierpnia 2011

upały...

Oj, co za ciężkie dni...
A jeszcze tak gorąco, Mała postanowiła mamie upały ułatwiać i bardzo mało się wierci, dopiero kiedy wieczorem kładę sie spokojnie w łóżku to zaczyna rozrabiać.
Połówka pracy ma dużo, nie mamy czasu ostatnio nawet porozmawiać dłużej:( A jeśli już to o pracy;( I jeszcze jakis zły jest dzisiaj...
I niestety odkryliśmy ze smutkiem, że to coś co do tej pory służyło nam jako mebel do spania ( bo przeciez łóżkiem nazwać tego nie można) zrobiło się dla naszej jakby nie patrzeć trójki za ciasne... Ale nie ma żadnych szans na wstawienie tam czegokolwiek innego...

Ech idę może bedę mogła mu w czymś pomóc, może ten wieczór będzie trochę bardziej nasz...

sobota, 20 sierpnia 2011

Na kawę... do Torunia?

To napiszę trochę o wizycie w Toruniu, a raczej o kawie jaką tam wypiliśmy....
Do Torunia dotarliśmy już późnym wieczorem ( bo wiekszosć dnia jednak w Bydgoszczy spedzilismy) i weszliśmy tylko na kawę na rynek, coby gotyku trochę dotknąć;)
Spacerujac tak sie rozgladąliśmy za jakąś miłą kawiarenką, za dużo chodzić nie zamierzaliśmy bo i zmęczeni bylismy nieco a i mnie pan dr kazał chodzić jak najmniej a tego dnia i tak już nieźle przegięłam.
Wracajac do rynku, głównie to paby i inne rózne lokale z piwem oblegane były, a ja miałam straszną ochote na prawdziwie dobrą kawę i prawdziwe ciastko- a tak mi sie zamarzyło jakoś, choć nie wierzyłam, że tyle szczęścia na raz spotkać mnie może;)
I tak zapytaliśmy w kilku miejscach o ciastko, ale nawet tam gdzie napisane było że kawa i ciasto domowe tego drugiego nie mieli więc tak szliśmy sobie rozrzucajac pod nogami resztki naszej nadziei na kawę z ciastkiem, aż tu nagle naszym oczom ukazała się mała kawiarenka ale z lodami.... no cóż lepszy rydz niż nic.
Wchodzimy.
A wśrodku lody i... ciasta jak się patrzy;)
Do wyboru do koloru...
Z kremem i bez, z owocami, kruche, no aż się oczy śmiały...
Tylko pan kelner za barem jakiś posępny i strasznie mało sympatyczny.
W pewnym momencie nawet czułam się tam trochę jakbyśmy byli dla pana intruzami (ale pan chyba po prostu taki sposób bycia miał, bo poza tym był naparawdę miły, tylko taki odpychający trochę).
Zamówiliśmy Latte i ciacho dla mnie ( niestety nie potrafię powiedzieć co to było , bo kolejny minus tego lokalu, to to że nie było nazw i cen na ciachach, ale to mały minusik) a dla Półówki wzięliśmy lody.
Usiedlismy sobie na zewnątrz, zabawne bo dopiero teraz zauważyliśmy, że jestesmy w tym ogródku zupełnie sami, ogródki obok tętniły życiem a ten był pusty, ale nic to, nie przeraziło nas to jakoś;)
Po kilku minutach czekania i upajania się ciepłym wieczorem wśród starych murów zaczęłam się niepokoić czemu tak długo to trwa, ale Połówka optymistycznie powiedzial, że zrobienie prawdziwego latte musi potrwać...
Nie bardzo uwirzyłam w to prawdziwe latte, raczej pewna byłam że dostaniemy takie z ekspresu jak wszędzie, tym bardziej że takie pustki wokół ale niech mu będzie;)
I miał racje. Chwilę później ukazał się "posępny pan kelner" z tacą...
Nie mogłam wyjść z podziwu: kawa była najprawdziwsza i przepyszna, śmietana też była najprawdziwsza, nie żadna tam chemicznie ulepszana, po prostu ubita śmietana z niewielką ilością cukru, a ciasto palce lizać, też smakowało jak robione w domu, takie prawdziwe odpowiednio słodkie, odpowiednio wilgotne....
Lody też okazały się być ciekawym i smacznym pucharkiem, z wafelkiem i bita śmietaną...
No niebo w gębie;)
Dawno czegos tak dobrego nie jadłam i nie piłam;)

A pod tym lokalem jest klub muzyczny z takim cudnym nastrojem w środku... niestety musieliśmy jechać dalej...

Rozwodowo....

W osiedlowym sklepieu dostałam tutejszą darmowa gazetkę, taką z informacjami co to sie dzieje w najbliższej okolicy i z reklamami. Zazwyczaj nie biorę takich rzeczy bo zwyczjnie nie mam na nie czasu: co sie dzieje wiem z internetu, reklam też nie czytam a jeśli czegoś portrzebuję to też wpisuje w wyszukiwarkę, ale pani za ladą czytajac tak sie uśmiechała i mówi: weź gazetke i przeczytaj sobie "humor", no to wzięłam. I nie mogłam się oprzeć temu, żeby się z Wami tym nie podzielić.
A jeszcze spojrzałam w kalendarz i uświadomiłam sobie, że wczoraj była rocznica mojego slubu z exem:(
Więc tekst w sam raz na dzis, szkoda że nie miałam możliwosci zrobić tego o czym piszą:)
Z resztą poczytajcie same:

Pewna kobieta, krótko po rozwodzie, spędziła pierwszy dzień smutna,
pakując swoje rzeczy do pudeł i walizek, a meble do wielkich skrzyń.
Drugiego dnia przyszli przewoźnicy i zabrali jej rzeczy i meble.
Trzeciego dnia usiadła na podłodze pustej jadalni, włączyła spokojną
muzykę, zapaliła dwie świece, postawiła półmisek z dwoma kilogramami
krewetek, talerz kawioru i butelkę chłodnego białego wina i przystąpiła do
konsumpcji, aż już więcej nie mogła.
Gdy skończyła jeść, w każdym pokoju
rozmontowała pręty karniszy, pozdejmowała z końców zatyczki i do środka
włożyła pozostałą część krewetek i sporą porcję kawioru, po czym ponownie
umieściła zatyczki na końcach karniszy.
Potem zrezygnowana cicho wyszła i pojechała do swojego nowego lokum.
Gdy mąż wrócił do domu, wprowadził się z nowymi meblami i z nową dziewczyną.
Przez pierwsze dni wszystko było idealne. Jednak z czasem dom zaczął śmierdzieć.
Próbowali wszystkiego! Wyczyścili, wyszorowali i przewietrzyli cały dom.
Sprawdzili, czy w wentylacji nie ma martwych myszy i wyprali dywany.
W każdym kącie powiesili odświeżacze powietrza. Zużyli setki puszek sprayów odświeżających. Nawet wykosztowali się i wymienili wszystkie drogie dywany.
Nic nie działało.
Nikt nie przychodził do nich w odwiedziny, robotnicy nie chcieli pracować w domu, nawet służąca się zwolniła.
W końcu były mąż kobiety i jego dziewczyna zdesperowani musieli się wyprowadzić. Po miesiącu nadal nie mogli znaleźć nikogo, kto
zechciałby kupić cuchnący dom. Sprzedawcy nie chcieli nawet odbierać ich telefonów.
Zdecydowali się wydać ogromną sumę pieniędzy i kupić nowy dom.
Eks-małżonka zadzwoniła do mężczyzny w sprawach rozwodu i zapytała go, co słychać. Odpowiedział, że dobrze, że sprzedaje dom, ale nie wyjaśniając jej prawdziwej przyczyny. Wysłuchała go ze spokojem i powiedziała, że bardzo tęskni za domem, i że porozmawia z prawnikami, aby uporządkować sprawy w papierach w taki sposób, by odzyskać dom.
Mężczyzna, sądząc, że jego eks nie ma najmniejszego pojęcia o smrodzie, zgodził się odstąpić jej dom za jedną dziesiątą rzeczywistej ceny, o ile ona podpisze umowę tego samego dnia.
Przystała na to i w ciągu godziny dostała od niego papiery do podpisania.
Tydzień później mężczyzna i jego dziewczyna stali w drzwiach starego domu, patrząc z uśmiechem, jak pakowano ich meble i wsadzano na ciężarówkę, by zabrać je do nowego domu... Łącznie z karniszami...

piątek, 19 sierpnia 2011

Sen...

Ostatnio po narzekałam trochę na blogu Figi, że nie mam snów, no to dziś miałam i ja.
Położyłam się wczoraj spać ze skurczami drobnymi stąd pewnie ten sen...
A śniło mi się, że urodziłam moje Maleństwo, że co prawda w sierpniu dokładnie to 26, że to o dwa miesiące za wcześnie ale że Mała była dostatecznie duża i że było wszytko w porządku, że ważyła ponad dwa kilogramy i nie wymagała pobytu w inkubatorze...
I śliczna była taka;)
Miała ciemne włoski i była taka cudna;)
I trzymalam ją na rękach, a ona była taka spokojniutka i zaraz zasnęła...
Aż kiedy wstałam to się poglaskałam po brzuszku czy ona napewno tam ciągle jest...
I powiedziałam jej, że to jednak zdecydowanie za wcześnie i zeby sobie tam jeszcze popływała troszkę.
A i poród...wcale nie bolał;)

czwartek, 18 sierpnia 2011

O nocnym budzeniu....

Chyba za wcześnie się pochwaliłam ( w niedziele), że mogę sobie błogo po odpoczywać.
Jak pisałam Połówka musiał wyjechać na dwa dni a ja nie mogłam jechać z nim ( czasami są sytuacje, że bez sensu żebym się z nim telepała taki szmat drogi, szczególnie w takim stanie, bo wcześniej to pewnie bym nie odpuściła, hi hi)
I tak sobie w niedziele pospałam, poczytałam odrobinkę, później napisałam dwa słowa na blogu, później zadzwonił Połówka, że zaraz się zbiera do powrotu i że nad ranem powinien być, po czym poszłam sobie grzecznie spać.
Budziłam się kilka razy w ciągu tych niespełna dwóch godzin a sny miałam jakieś takie złowrogie i byłam taka niespokojna, i Mała się wierciła okrutnie. Dlatego gdy zadzwonił telefon czułam, że coś się stało.
Jego głos w słuchawce powiedział:
-Spisz?
-No tak. (czasami gdy czuł że nie daje rady jechać dalej a stacji z kawą na horyzoncie nie widać to dzwoni żeby chwilę porozmawiać, "obudzic się", ja z resztą też tak robiłam)
-Wstań kochanie, bo jesteś mi potrzebna. Rozpieprzyłem się.
Zerwałam się natychmiast.
-Nic ci się nie stało?
-Nie, nic mi nie jest, auto jest rozbite, trzeba mi znaleźć lawetę.
Nie pytałam o nic więcej, wszystko było nie istotne w tamtym momencie.
Najważniejsze, że nic mu nie było.
Włączyłam komputer, zadzwoniłam, żeby zapytać gdzie jest, w międzyczasie okazało się, że ubezpieczyciel zapewnia holowanie, więc wsiadłam w auto i popędziłam po niego.
Rzeczywiście nic mu się nie stało, ma tylko drobne otarcie na dłoni, nic poza tym.
A samochód niestety do jazdy się zupełnie nie nadaje, ale to akurat najmniejszy problem. Na szczęście oboje do tego tak podchodzimy, więc nie ma z tego powodu jakiejś rozpaczy czy czegoś podobnego.
Auto jest w serwisie.
Półówka cała i zdrowa.

Z pozytywnych rzeczy to skoro już byliśmy taki kawał od domu postanowiliśmy mile spędzić dzień i wyskoczyliśmy na chwilę do Bydgoszczy (bardzo lubię to miasto) a później na kawę do Torunia....
Ale to już zupełnie inna opowieść;)

środa, 17 sierpnia 2011

Nie może być nudno....

Oj się działo...:(
Nie ze mną, z Połówką.
Ale wszystko już jest w porządku.
Prawie. Poza autem, ale to akurat ma najmniejsze znaczenie.
Jak to mówią: "wyklepie się".
My z Małą ciągle w jednym ciele, na szczęście.
Jak się zbiorę ze wszystkim to napisze trochę.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Lepiej...

Pan dr miał  jednak racje i po wylegiwaniu sie łozku bóle i skurcze ustąpiły  a Mała jest zdecydowanie bardziej "aktywna";)
Połówka misiał wyjechać na dwa dni i tak sobie odpoczywam w samotnosci, no prawie w samotności;)
Myślałam, że może nadrobię zaleglości książkowe, blogowe, może też dyplomowe ale jak na razie to nadrabiam tylko senne;)
Ale za to czuje się już prawie zupełnie dobrze;)
A teraz chyba znów jakas burza idzie w naszą stronę bo jakieś drobne kłopoty z internetem....

piątek, 12 sierpnia 2011

I obiecana „parapetówka” czyli…

7 rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiecie...

Żeby tradycji stało się zadość, ha, co ja plotę;)
W każdym razie tu zobowiązane i obiecane 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie.
Miałam napisać krótko i mało osobiście, ale cóż tam;)
W końcu nie co dzień się dostaje takie wyróżnienia:) Myślę, że co nieco o sobie mogę zdradzić;)
I może jak większość tak i ja zacznę mało kontrowersyjnie, bo od jedzenia, choć kto wie, co, w kim wzbudza kontrowersje;)

1. Uwielbiam jeść, po prostu kocham jeść delektować się nowymi smakami próbować nowych rzeczy nie wykluczając różnych morskich żyjątek: przepadam za krewetkami i kalmarami, uwielbiam wszelakie ryby, uwielbiam je do tego stopnia, że nawet śledzia mogę jeść choćby na śniadanie i to wcale nie z powodu ciąży;)
Lubię ślimaki, czasami kuszę się na ośmiornice, czasem na kawior;)
Bardzo lubię też mule, ale niestety tych nie mogę jeść, bo mój organizm ich nie toleruje. Mam ochotę też spróbować żab, ale nie było jakoś dotąd dobrej okazji (albo raczej odpowiedniego miejsca).
Szaleje wprost za tatarem, za boczkiem wędzonym takim surowym bez parzenia i za stekiem średnio wysmażonym, takim różowym w środku;)
I jest jeszcze jeden przysmak, który w wielu z Was może wzbudzić raczej niesmak - uwielbiam łapki kurze;)
Wiem, wiem nie wygląda to dobrze, ale smakuje rewelacja, tylko trzeba się odważyć;)

2. Jestem bałaganiarą:(
Większość z Was ma zupełnie odwrotnie (jak tak sobie czytam) a ja jestem straszną bałaganiarą. Na biurku robię porządek, kiedy już naprawdę nie mogę niczego znaleźć, a na półkach z ubraniami to tylko przez pierwszy tydzień od porządków jest jako-tako, a później to szkoda gadać;)
Nie żeby zaraz przy wejściu do domu ktoś miał się przewracać o graty leżące na podłodze, ale generalnie to sprzątam tyle, co muszę i wtedy, kiedy muszę...;(

3. Mam hopla na punkcie szpilek. Butów takich, a nie tych krawieckich.
Wprost kocham nosić szpilki;) I to nie jakieś tam sobie pantofelki na podwyższeniu tylko takie ze 12-13cm z jak najcieńsza szpileczką.
Wszystko jedno lato czy zima uwielbiam chodzić "wysoko".
A przy moim wzroście 177 + szpilka to naprawdę robi się wysoko;)
Teraz musiałam jednak zrezygnować z tych "wygód" i przerzuciłam się tymczasem na balerinki tudzież klapki, ale prawie codziennie oglądam sobie te moje ulubione, dotykam, i odkładam na miejsce jak tylko już będę mogła wracam natychmiast do szpilek.

4. Boje się porodu. Chociaż nie, bardziej boję się nacięcia/pęknięcia.
No boję się i już. Był czas ( wtedy jeszcze byłam piękną, młodą i szczęśliwą mężatką hi hi;) kiedy panicznie bałam się porodu, jakby to powiedziała Ola- chyba miałam schiza;) ale to tak panicznie, że bałam się nawet patrzeć na ciężarne, a to chyba, dlatego że kiedy jeszcze pracowałam z gronem wielu, bardzo wielu dziewczyn to na przerwach śniadaniowych różne tematy szły na stół. I przez kilka dni był temat ciąż, porodów, karmienia i w ogóle jakaś masakra, co one opowiadały czasem. No i się małolata wystraszyła;)
Teraz do tematu podchodzę trochę spokojniej, ale ciągle się boję. Choć po przeczytaniu takich notek jak "porodowa" notka Bajki, to boje się jakby trochę mniej;)

5. Nie umiem palić.
Papierosów znaczy się.

6. To może teraz coś bardziej "osobistego" bo wiem, że niektóre z dziewczyn na bardziej pikantne kąski czekają;)
Też był czas, kiedy byłam niegrzeczna dziewczynką. Nie piłam i nie paliłam, ale byłam bardzo niegrzeczna:(
I to całkiem niedawno:(

7. No i może jeszcze jedna tajemnica alkowy skoro już tak...
Nigdy "nie boli mnie głowa", aż czasami się boję czy tego nie należałoby leczyć;)

Uff... Poszło.
Mam nadzieję, że przez te moje wynurzenia grono moich koleżanek blogowych się nie zmniejszy...

Kurczy jeszcze...

Ech, trochę przeszło.
Wczoraj przed południem jak się zaczeło tak do 15 prawie cały czas.
A wieczorem sie nasiliło. A raczej powiedziłabym zamieniło w ciągły ból.
Spać nie dawało.
Ani na boku leżeć.
Ani na plecach, choć na plecach było jeszcze jakoś znośnie.
Więc rano za telefon i do lekarza.
I jak pech to pech: lekarza nie ma, komórka też wyłączona.
Nawet po Fenoterolu żadnej ulgi.
Ale nie robię paniki, odpoczywam siedząc bo tak mi najwygodniej i tak najmniej boli.
I dopiero teraz przestaje boleć. Trochę.
W miedzy czasie lekarz sie odezwał i powiedział żeby obserwować i odpoczywać i jesli mnie to bardzo niepokoi to mam przyjezdżać, ale jesli nie dzieje się nic poza tym bólem ( powiedział ze to skurcz na pewno i że raczej normalne) wiec jeśli nic poza tym sie nie dzieje to mogę spokojnie siedzieć w domu.
Więc siedzę.
Ale cholera mnie bierze, nie lubie siedzieć/leżeć.
Ja jestem typem ludzika w ciagłym ruchu...
Ech...

czwartek, 11 sierpnia 2011

Kurcze...skurcze;(

Moja Mała chyba się zmęczyła przeprowadzka, bo dziś cały dzień daje mi się we znaki.
A raczej to nie ona tylko niejaki Braxton-Hicks, a dokładniej to jego skurcze;)
Znaczy moje skurcze, ale nazwane od jego nazwiska.
Oj chyba wiadomo, o co chodzi;)
Jak mnie od południa zaczęło "kurczyć" to momentami oddychać nie mogłam.
Już myślałam, że może Mała się na ta stronę szykuje, ale na szczęście to chyba raczej nie groźne. Ale jak tak ma być przez kolejne trzy miesiące to ja dziękuje...
W przerwach, w których mogę siedzieć i pisać próbuję też zrobić wpis z siedmioma rzeczami których o mnie nie wiecie ;)
Choć nie bardzo mam pomysły...

środa, 10 sierpnia 2011

Witam w moim "nowym mieszkaniu"....

Witam wszystkich w moim nowym mieszkaniu blogowym...

Onet w ciągu ostatnich kilku dni bardzo mnie zdenerwował, a jak wiadomo powszechnie nie wolno denerwowac ciężarówek...
No i się miarka przebrała.
I jestem tu.
Do bloga na onecie przez ostatnie dni albo nie mogłam sie zalogować, albo co kilka minut wyrzucał mnie pisząc, że: "blog o podanym adresie nie istnieje", kilka razy kazał mi założyć nowego bloga albo moje ulubione: "Przepraszamy, wystąpił błąd ...
Twojemu blogowi na pewno nic nie jest. Spróbuj za chwilę";)
Do pisania podchodziłam po kilka albo i naście razy i nic. Tekst znikał.
No wiec zdecydowałam się stamtąd uciekać.
Myślę, ze jeszcze inne powody by się znalazły aby usparwiedliwić tę ucieczkę, jak choćby zachowanie anonimowosci przed "realnym światem" ( nie wiem jak to z tym naprawde jest - tu kierowałam sie opinią Oli, a boję sie czy kiedyś jakiś znajomy mnie nie skojarzy, w końcu piszę o swoim życiu a nie o jakimś wymyślonym).

W każdym razie witam i zapraszam tutaj, mam nadzieje, że to mieszkanko nie tylko dla mnie ale i dla Was będzie wygodniejsze;)

No więc rozgośćcie się i wpadajcie kiedy chcecie;)